Witam ponownie!
O rowerach co prawda pisałam już jakiś czas temu (całe dwa i pół roku temu, wstyd, wstyd! obiecuję się poprawić w częstotliwości zamieszczania tutaj postów! :) ), ale rower to w Holandii rzecz, o której nigdy dosyć. Poprzednim razem wyszczególniłam zalety używania tego cudownego wynalazku, pochwaliłam jak to miło, komfortowo i bezpiecznie jest jeździć w Holandii na rowerze itd., a dzisiaj opiszę moją standardową trasę do pracy i całą paletę niebezpieczeństw czyhających na każdym rogu. Ale od początku.
Do powstania dzisiejszego posta zainspirowała mnie moja nowa trasa rowerowa. Nowa z racji zmiany miejsca pracy, może nie tak drastycznej, bo pozostaję w Hadze, ale jednak zmieniły się dzielnice, przez które muszę przejechać, oraz wzrosła znacznie gęstość obecnych na ulicach ludzi. Dotychczas jeździłam w miarę bezpiecznymi drogami i większość mojej trasy biegła wyraźnie zaznaczonymi ścieżkami rowerowymi. Każdego ranka włączałam "autopilota" i pół godziny mijało zaskakująco szybko. Obecna trasa jest trochę bardziej skomplikowana, a pierwsze 10 minut jest idealnym budzikiem, o ile pierwsze trzy nie do końca wykonały swoją robotę (tak, mam 3 budziki, potem biorę prysznic i piję kawę: wszystko to nie działa). Podczas tych 10 minut bowiem wszystkie zmysły są maksymalnie wyostrzone, a serce wali jak szalone. Wszystko po to, aby uniknąć zderzenia ze spontanicznie zajeżdżającymi ścieżkę rowerową samochodami czy motocyklami, oraz ślepo włażącymi pod koła roweru człowiekami.
Może przybliżę po trosze taki poranek na rowerze. Pierwsza rzecz, którą robię co przebudzeniu, to sprawdzenie pogody i temperatury. Przeważnie poranki są tutaj suche, jednak zdarza się i tak, że albo przejdzie chmura deszczowa, albo burzowa. Wtedy czekam do momentu, aż buienradar stwierdzi, że przez kolejne pół godziny będzie sucho. Jeżeli chodzi natomiast o temperaturę, to ostatnio pożałowałam, że nie wzięłam rękawiczek. Od około tygodnia rękawiczki i szal biorę obowiązkowo.
źródło: www.denhaag.nl
Po usadowieniu swoich czterech liter (które od codziennej dawki rowerowania się sporo zmniejszyły!) na wygodnym siodełku, jadę kawałek (podkreślam: kawałek) pod prąd aby dołączyć do rzeszy innych rowerzystów, którzy czekają na zielone światło. Jeżeli pogoda jest ładna, rowerzystów tych jest na prawdę od groma, wszyscy bowiem chcą opuścić cztery kąty i skorzystać z rzadko w Hadze widywanego słońca. No, prawie wszyscy, oprócz sąsiadki z dołu, której kapie w oczy z naszego prania. Ona zawsze jest w domu.
Stoimy zatem na światłach (niektórzy takiej cierpliwości nie mają i przejeżdżają "na styk" przed nadjeżdżającymi samochodami lub wjeżdżają pomiędzy już jadące samochody). W momencie zapalenia się zielonego wszyscy jak na komendę ruszają. Oczywiście przez chwilę chwiejąc się na swoich rowerach i/lub dziwnie wykręcając swoją kierownicę, dzięki czemu masz sporą szansę o kogoś zahaczyć. Po przejechaniu na drugą stronę ulicy masz trzy możliwości: albo skręcasz w lewo, albo jedziesz kawałek dalej i wtedy skręcasz w lewo, albo jedziesz prosto. Duża część ludzi jedzie prosto i/lub skręca później w lewo, ale zdarza się tak, że osoba po twojej prawej stronie w ostatnim momencie sobie przypomni, że przecież miała skręcić, i tylko dzięki refleksowi nie lądujesz na ziemi.
Jeżeli wybrałeś trasę "kawałek dalej i w lewo", to masz dużą szansę na to, że znów będziesz stał na czerwonym świetle. Z tymi światłami jakichś większych problemów nie ma. Zdarza się jednak, że jakiś idiota w samochodzie przeoczy (celowo?) zmianę światła na czerwone i parę centymetrów przed twoim przednim kołem śmignie jeszcze samochód. Dlatego też obowiązuje tutaj zasada: patrz nadjeżdżającym w oczy; jeżeli ich nie widzisz, zatrzym się. Trasy prosto w kierunku "do pracy" nie testowałam i nie zamierzam.
Przejechaliśmy zatem przez drugie światła i jedziemy kawałkiem w miarę bezpiecznej ścieżki rowerowej. Na horyzoncie widzimy kolejne światła, na tych jednak się nie zatrzymujemy, musimy bowiem skręcić w prawo. I tutaj pojawia się trudność: jeżeli jest akurat zielone, to nikt nie blokuje skrętu i można sobie spokojnie w prawo jechać. Jeżeli jednak masz pecha i stoi grono rowerzystów na czerwonym, to musisz skorzystać z części dla pieszych. Jeżeli na chodniku nie stoi akurat pani z gromadką rozwrzeszczanych dzieci - masz szczęście. Jeżeli stoi, poczekaj aż przejdzie. Patrzenie w oczy nie ma sensu.
Kolejny kawałek trasy wiąże się z koniecznością posiadania oczu naokoło głowy, najlepiej jeszcze z możliwością zaglądania za róg budynku. Trasa ta przechodzi bowiem przez dzielnicę, w której mieszkają wszyscy oprócz Holendrów, i w której panują prawa wszystkie, tylko nie holenderskie. Tak więc zajeżdżanie drogi, włażenie pod koła, gwałtowne wyjeżdżanie z ulicy podporządkowanej, otwieranie drzwi samochodu tuż przed tobą itd. są na porządku dziennym. Aha, i jeszcze jedno, co niestety obserwuję coraz częściej i wszędzie: brak nawyku sygnalizowania zamierzonych ruchów. Jeżeli widzisz, że osoba przed tobą lub obok ciebie jadąca zaczyna nerwowo się rozglądać, zwolnij. Oznacza to, że skręci w najmniej przez ciebie oczekiwanym momencie. Do tych dżunglowych warunków dochodzi jeszcze nagły zanik ścieżki rowerowej, co kierowcom samochodów dodaje pewności siebie i lubią od czasu do czasu spontanicznie przed tobą zaparkować. A co.
Wyjechaliśmy z nieholenderskich dzielnic i wjeżdżamy do centrum, pomiędzy Holendrów spieszących do pracy. Wielu z nich po drodze do pracy podrzuca dzieci do żłobków, przedszkoli lub szkół, więc w zależności od ilości i wieku dzieci ich rower wygląda tak, tak lub tak, i blokuje całą szerokość ścieżki rowerowej.
Jako, że nie chcę przez samo centrum jechać i przeciskać się przez tłum robiących zakupy ludzi, wybieram drogę przez tak zwany Zuidwal (brak ścieżki rowerowej) i "wjeżdżam" na dzień dobry w grupkę rodziców odprowadzających dzieci do szkoły. Po wykonaniu slalomu jadę dalej, uważając przy tym na skrzyżowaniach na nadjeżdżające samochody lub rowerzystów. Zasada "patrz w oczy" tutaj jak najbardziej zobowiązuje, zasada prawej ręki nie zawsze. Na wysokości China Town skręcam w prawo, potem w lewo i jadę prosto aż do wiaduktu. Po drodze, żeby nie było tak pięknie i łatwo, zostaję ochlapana wodą przez pracowników myjących okna oraz obsypana piaskiem i brudem wydmuchanym razem z liśćmi za pomocą bardzo często używanej w Holandii dmuchawy.
Wiadukt na szczęście za wysoki nie jest, więc wjechać pod górę jest w miarę łatwo. Chyba, że jedziesz pod wiatr ;) Jednak, albo mam pecha i akurat przejeżdżam tam nieco po przyjeździe pociągu na stację główną, albo te pociągi tak często na tą stację wjeżdżają, w każdym bądź razie na górze jest zawsze pełno ludzi wychodzących z peronów pod wiaduktem. Ludzie ci często przesiadają się z pociągu (poniżej) na autobus (po mojej lewej), co wiąże się z gwałtownym przebiegnięciem przed moim rowerem na drugą stronę ulicy. Zasada: uważaj na nerwowe ruchy.
Udało się, przejechaliśmy przez górę i zaczyna się mimowolny zjazd w dół. Na końcu wiaduktu najlepiej podnieść cztery litery z siodełka, bowiem ktoś niedokładnie obliczył różnicę pomiędzy wysokością nawierzchni wiaduktu a nawierzchnią dalszej drogi i powstał ok. 4 cm "uskok". Jeżeli się nie wywaliłeś na uskoku, możesz zwolnić i zatrzymać się na czerwonym świetle. Zielone? Nie ciesz się za długo, bo po paru metrach znów masz czerwone. Jedziemy dalej, musimy skręcić w prawo. Lub poczekać aż kolejka przed nami zmaleje, żeby mieć możliwość skrętu w prawo. Następnie mijamy budowę nowego biurowca, która pochłonęła część ścieżki rowerowej, przez co musimy zjechać na prawy pas ruchu samochodów. Prawy pas został teoretycznie specjalnie udostępniony dla rowerzystów, w praktyce jednak często można tam spotkać zaparkowaną ciężarówkę... Oczywiście blokującą cały prawy pas.
Po zatrzymaniu się jeszcze trzy razy na czerwonym świetle i ominięciu grupy osób jadących pod prąd, w końcu na horyzoncie rysuje się budynek pracodawcy. Jeszcze parę metrów i będzie można zostawić rower na strzeżonym parkingu (wjazd do tego parkingu to osobna historia), przejść przez bramki, wjechać ruchomymi schodami na drugie piętro i rozsiąść się w krześle. Odsapnąć, odpocząć i powoli przygotowywać się na drogę powrotną... ;)