środa, 2 października 2013

Rowerem do pracy

Witam ponownie! 
O rowerach co prawda pisałam już jakiś czas temu (całe dwa i pół roku temu, wstyd, wstyd! obiecuję się poprawić w częstotliwości zamieszczania tutaj postów! :) ), ale rower to w Holandii rzecz, o której nigdy dosyć. Poprzednim razem wyszczególniłam zalety używania tego cudownego wynalazku, pochwaliłam jak to miło, komfortowo i bezpiecznie jest jeździć w Holandii na rowerze itd., a dzisiaj opiszę moją standardową trasę do pracy i całą paletę niebezpieczeństw czyhających na każdym rogu. Ale od początku.
Do powstania dzisiejszego posta zainspirowała mnie moja nowa trasa rowerowa. Nowa z racji zmiany miejsca pracy, może nie tak drastycznej, bo pozostaję w Hadze, ale jednak zmieniły się dzielnice, przez które muszę przejechać, oraz wzrosła znacznie gęstość obecnych na ulicach ludzi. Dotychczas jeździłam w miarę bezpiecznymi drogami i większość mojej trasy biegła wyraźnie zaznaczonymi ścieżkami rowerowymi. Każdego ranka włączałam "autopilota" i pół godziny mijało zaskakująco szybko. Obecna trasa jest trochę bardziej skomplikowana, a pierwsze 10 minut jest idealnym budzikiem, o ile pierwsze trzy nie do końca wykonały swoją robotę (tak, mam 3 budziki, potem biorę prysznic i piję kawę: wszystko to nie działa). Podczas tych 10 minut bowiem wszystkie zmysły są maksymalnie wyostrzone, a serce wali jak szalone. Wszystko po to, aby uniknąć zderzenia ze spontanicznie zajeżdżającymi ścieżkę rowerową samochodami czy motocyklami, oraz ślepo włażącymi pod koła roweru człowiekami.
Może przybliżę po trosze taki poranek na rowerze. Pierwsza rzecz, którą robię co przebudzeniu, to sprawdzenie pogody i temperatury. Przeważnie poranki są tutaj suche, jednak zdarza się i tak, że albo przejdzie chmura deszczowa, albo burzowa. Wtedy czekam do momentu, aż buienradar stwierdzi, że przez kolejne pół godziny będzie sucho. Jeżeli chodzi natomiast o temperaturę, to ostatnio pożałowałam, że nie wzięłam rękawiczek. Od około tygodnia rękawiczki i szal biorę obowiązkowo. 


źródło: www.denhaag.nl

Po usadowieniu swoich czterech liter (które od codziennej dawki rowerowania się sporo zmniejszyły!) na wygodnym siodełku, jadę kawałek (podkreślam: kawałek) pod prąd aby dołączyć do rzeszy innych rowerzystów, którzy czekają na zielone światło. Jeżeli pogoda jest ładna, rowerzystów tych jest na prawdę od groma, wszyscy bowiem chcą opuścić cztery kąty i skorzystać z rzadko w Hadze widywanego słońca. No, prawie wszyscy, oprócz sąsiadki z dołu, której kapie w oczy z naszego prania. Ona zawsze jest w domu.

Stoimy zatem na światłach (niektórzy takiej cierpliwości nie mają i przejeżdżają "na styk" przed nadjeżdżającymi samochodami lub wjeżdżają pomiędzy już jadące samochody). W momencie zapalenia się zielonego wszyscy jak na komendę ruszają. Oczywiście przez chwilę chwiejąc się na swoich rowerach i/lub dziwnie wykręcając swoją kierownicę, dzięki czemu masz sporą szansę o kogoś zahaczyć. Po przejechaniu na drugą stronę ulicy masz trzy możliwości: albo skręcasz w lewo, albo jedziesz kawałek dalej i wtedy skręcasz w lewo, albo jedziesz prosto. Duża część ludzi jedzie prosto i/lub skręca później w lewo, ale zdarza się tak, że osoba po twojej prawej stronie w ostatnim momencie sobie przypomni, że przecież miała skręcić, i tylko dzięki refleksowi nie lądujesz na ziemi. 
Jeżeli wybrałeś trasę "kawałek dalej i w lewo", to masz dużą szansę na to, że znów będziesz stał na czerwonym świetle. Z tymi światłami jakichś większych problemów nie ma. Zdarza się jednak, że jakiś idiota w samochodzie przeoczy (celowo?) zmianę światła na czerwone i parę centymetrów przed twoim przednim kołem śmignie jeszcze samochód. Dlatego też obowiązuje tutaj zasada: patrz nadjeżdżającym w oczy; jeżeli ich nie widzisz, zatrzym się. Trasy prosto w kierunku "do pracy" nie testowałam i nie zamierzam.
Przejechaliśmy zatem przez drugie światła i jedziemy kawałkiem w miarę bezpiecznej ścieżki rowerowej. Na horyzoncie widzimy kolejne światła, na tych jednak się nie zatrzymujemy, musimy bowiem skręcić w prawo. I tutaj pojawia się trudność: jeżeli jest akurat zielone, to nikt nie blokuje skrętu i można sobie spokojnie w prawo jechać. Jeżeli jednak masz pecha i stoi grono rowerzystów na czerwonym, to musisz skorzystać z części dla pieszych. Jeżeli na chodniku nie stoi akurat pani z gromadką rozwrzeszczanych dzieci - masz szczęście. Jeżeli stoi, poczekaj aż przejdzie. Patrzenie w oczy nie ma sensu.
Kolejny kawałek trasy wiąże się z koniecznością posiadania oczu naokoło głowy, najlepiej jeszcze z możliwością zaglądania za róg budynku. Trasa ta przechodzi bowiem przez dzielnicę, w której mieszkają wszyscy oprócz Holendrów, i w której panują prawa wszystkie, tylko nie holenderskie. Tak więc zajeżdżanie drogi, włażenie pod koła, gwałtowne wyjeżdżanie z ulicy podporządkowanej, otwieranie drzwi samochodu tuż przed tobą itd. są na porządku dziennym. Aha, i jeszcze jedno, co niestety obserwuję coraz częściej i wszędzie: brak nawyku sygnalizowania zamierzonych ruchów. Jeżeli widzisz, że osoba przed tobą lub obok ciebie jadąca zaczyna nerwowo się rozglądać, zwolnij. Oznacza to, że skręci w najmniej przez ciebie oczekiwanym momencie. Do tych dżunglowych warunków dochodzi jeszcze nagły zanik ścieżki rowerowej, co kierowcom samochodów dodaje pewności siebie i lubią od czasu do czasu spontanicznie przed tobą zaparkować. A co.
Wyjechaliśmy z nieholenderskich dzielnic i wjeżdżamy do centrum, pomiędzy Holendrów spieszących do pracy. Wielu z nich po drodze do pracy podrzuca dzieci do żłobków, przedszkoli lub szkół, więc w zależności od ilości i wieku dzieci ich rower wygląda tak, tak lub tak, i blokuje całą szerokość ścieżki rowerowej. 
Jako, że nie chcę przez samo centrum jechać i przeciskać się przez tłum robiących zakupy ludzi, wybieram drogę przez tak zwany Zuidwal (brak ścieżki rowerowej) i "wjeżdżam" na dzień dobry w grupkę rodziców odprowadzających dzieci do szkoły. Po wykonaniu slalomu jadę dalej, uważając przy tym na skrzyżowaniach na nadjeżdżające samochody lub rowerzystów. Zasada "patrz w oczy" tutaj jak najbardziej zobowiązuje, zasada prawej ręki nie zawsze. Na wysokości China Town skręcam w prawo, potem w lewo i jadę prosto aż do wiaduktu. Po drodze, żeby nie było tak pięknie i łatwo, zostaję ochlapana wodą przez pracowników myjących okna oraz obsypana piaskiem i brudem wydmuchanym razem z liśćmi za pomocą bardzo często używanej w Holandii dmuchawy. 
Wiadukt na szczęście za wysoki nie jest, więc wjechać pod górę jest w miarę łatwo. Chyba, że jedziesz pod wiatr ;) Jednak, albo mam pecha i akurat przejeżdżam tam nieco po przyjeździe pociągu na stację główną, albo te pociągi tak często na tą stację wjeżdżają, w każdym bądź razie na górze jest zawsze pełno ludzi wychodzących z peronów pod wiaduktem. Ludzie ci często przesiadają się z pociągu (poniżej) na autobus (po mojej lewej), co wiąże się z gwałtownym przebiegnięciem przed moim rowerem na drugą stronę ulicy. Zasada: uważaj na nerwowe ruchy. 
Udało się, przejechaliśmy przez górę i zaczyna się mimowolny zjazd w dół. Na końcu wiaduktu najlepiej podnieść cztery litery z siodełka, bowiem ktoś niedokładnie obliczył różnicę pomiędzy wysokością nawierzchni wiaduktu a nawierzchnią dalszej drogi i powstał ok. 4 cm "uskok". Jeżeli się nie wywaliłeś na uskoku, możesz zwolnić i zatrzymać się na czerwonym świetle. Zielone? Nie ciesz się za długo, bo po paru metrach znów masz czerwone. Jedziemy dalej, musimy skręcić w prawo. Lub poczekać aż kolejka przed nami zmaleje, żeby mieć możliwość skrętu w prawo. Następnie mijamy budowę nowego biurowca, która pochłonęła część ścieżki rowerowej, przez co musimy zjechać na prawy pas ruchu samochodów. Prawy pas został teoretycznie specjalnie udostępniony dla rowerzystów, w praktyce jednak często można tam spotkać zaparkowaną ciężarówkę... Oczywiście blokującą cały prawy pas. 
Po zatrzymaniu się jeszcze trzy razy na czerwonym świetle i ominięciu grupy osób jadących pod prąd, w końcu na horyzoncie rysuje się budynek pracodawcy. Jeszcze parę metrów i będzie można zostawić rower na strzeżonym parkingu (wjazd do tego parkingu to osobna historia), przejść przez bramki, wjechać ruchomymi schodami na drugie piętro i rozsiąść się w krześle. Odsapnąć, odpocząć i powoli przygotowywać się na drogę powrotną... ;)

niedziela, 21 kwietnia 2013

Będzie król!

Witam Was ponownie!
Przez długi czas nie pojawiła się z mojej strony żadna notka. To nie dlatego, że w Holandii nic ciekawego się nie wydarzyło, ale dlatego, że dostępny wolny czas znacznie mi się skurczył. Zbliża się jednak bardzo ważny dla Holendrów dzień, z okazji którego postanowiłam odłożyć parę zajęć na później i przysiąść do bloga, aby opisać co się wkrótce wydarzy. Oraz co się już dzieje w ramach przygotowań.

W południe 28 stycznia bierzącego roku, na trzy dni przed urodzinami królowej Beatrycze, Holandię obiegła informacja, że o godzinie 19:00 królowa przemówi do swoich poddanych. Media zaczęły spekulować o abdykacji, jednak "poddani" byli do tej idei nastawieni sceptycznie. Królowa jest przecież jeszcze w kwiecie wieku, szczególnie jeśli spojrzy się na jej brytyjską koleżankę po fachu. O godzinie 19:00 spekulacje się potwierdziły: Beatrycze ogłosiła, że w Dniu Królowej (30 kwietnia), nastąpi jej abdykacja na rzecz najstarszego syna Wilhelma Aleksandra. Po 123 latach Holandia znów będzie miała króla.

Beatrycze podyktowała wybór daty dwoma wydarzeniami: w 2013 roku królowa obchodzi(ła) swoje 75 urodziny, a Królestwo Niderlandów będzie świętować 200 lat istnienia. W tym roku imprez w Holandii będzie zatem co niemiara. W swoim pożegnalnym przemówieniu ogłosiła, że przyszedł czas na to, by nowe pokolenie zajęło jej miejsce.

Przyjrzyjmy się zatem nowemu pokoleniu:


Willem-Alexander Claus George Ferdinand Amsberg, książę Oranii, książę holenderski, urodzony 27 kwietnia 1967 roku w Utrechcie. Dnia 27 kwietnia, od przyszłego roku, będzie obchodzony "Dzień Króla".
Jego oficjalne imię, nadane mu przez rodziców, to Alexander. Jednak według holenderskiej tradycji pierwszy męski następca przyjmuje imię "Willem". Imię Alexander nie ma tutaj żadnego historycznego znaczenia, po prostu się rodzicom podobało.
Książę Willem studiował historię na Uniwersytecie w Leiden, gdzie wcześniej studiowały jego matka oraz babka. Studenckie życie tak mu się spodobało, że przyjął mu się funkcjonujący do dziś przydomek "Prins Pils" ("pils" to po prostu pilzner). Willem studia zakończył obroną pracy dyplomowej na temat reakcji Holandii na decyzję Francji o przyjęciu "statusu szczególnego" w ramach NATO i wycofaniu się ze struktur militarnych. Praca ta nie została niestety przez uniwersytet opublikowana.
Świeży doktor rozpoczął następnie przygotowania do "bycia królem". Willem ukończył kilka kursów, między innymi na licencję pilota, oraz odbył służbę wojskową w Królewskiej Holenderskiej Marynarce Wojennej. Jednocześnie zaczął się udzielać publicznie, by zyskać sympatię swoich przyszłych poddanych. Na oficjalnych uroczystościach wypełniał funkcje reprezentacyjne oraz zdobywał wiedzę podczas wizyt w gminach, prowincjach oraz instytucjach społecznych. Po stażu w siłach powietrznych książę zajął się sądownictwem, samorządem terytorialnym oraz biznesem. Dodatkowo wyspecjalizował się w zarządzaniu gospodarką wodną, dzięki czemu został powołany w skład Światowej Komisji Wody XXI Wieku.
30 marca 2001 roku ogłoszone zostały zaręczyny księcia Willema z Argentynką Maximą Zorreguieta. Według holenderskiej tradycji, aby ślub członka Rodziny Królewskiej, który w rodzinie króleskiej chce pozostać, mógł się odbyć, musi on/a uzyskać zgodę Parlamentu*(art. 28 Grondwet). W przypadku ślubu z Maximą zgoda ta stanęła pod znakiem zapytania, bowiem jej ojciec był cywilnym pracownikiem reżimu wojskowego prezydenta Jorge Videli. Po uzyskaniu zapewnienia, że ojciec Maximy nie będzie uczestniczył w ślubie oraz innych uroczystościach, Parlament wydał zgodę. Ślub odbył się dnia 2 lutego 2002 roku w Amsterdamie. Willem i Maxima mają trzy córki. Najstarsza z nich, Catharina-Amalia, jest następczynią tronu.



Koronacja
Cała Holandia już od dobrego miesiąca zbiera pomarańczowe gadżety i ubrania na tegoroczny specjalny "Dzień Królowej". W tym roku królowa nie odwiedzi jednak żadnego miasta, a wszystkie uroczystości skoncentrują się w Amsterdamie. Tam też, w Nieuwe Kerk, Willem zostanie ukoronowany na króla, Maxima zostanie królową Holandii. Co i jak, o tym napiszę po fakcie, teraz natomiast przytoczę najbardziej "trendy" temat ostatnich dni, jakim jest królewska pieśń.

Melodia do pieśni królewskiej skomponowana została przez szanującego siebie kompozytora nazwiskiem Ewbank. John Ewbank pierwszy raz podzielił się kawałkiem swojego utworu w dniu 12 marca br. w programie "De Wereld Draait Door". Podczas prezentacji wielu słuchaczy zadało sobie pytanie "Czy ja tej melodii gdzieś przypadkiem już nie słyszałem?", po czym w mediach społecznych pojawiła się lista z pięcioma utworami (m.in. utwór 10,000 Reasons Matta Redmana), do których pieśń królewska jest podobna. Ewbank skonfrontowany z podejrzeniem o plagiat zaprzeczył, aby na kimkolwiek się bazował, co więcej, oświadczył, że melodia ta od pięciu lat leżała w jego szufladzie i czekała na właściwy moment. Protesty z różnych stron Holandii na jego szczęście po jakimś czasie ucichły. Do momentu publikacji tekstu pięknej, wzniosłej i wzruszającej piosenki królewskiej.

Utwór, który ma być zaśpiewany w dniu koronacji, został opublikowany dnia 18 kwietnia. Pierwsza reakcja po przesłuchaniu to niedowierzanie. Następnie śmiech, po którym pada retoryczne pytanie "no chyba sobie żartują?". Zresztą sami sprawdźcie: Het koningsliedNa szczęście Holendrzy zareagowali szybko i sprawnie, i pozakładali strony oraz fora pod tytułem "przepraszam za pieśń królewską", a w różnorodnych programach radiowo-telewizyjnych skrytykowano każde słowo jej tekstu ("W samym trzecim wersie naliczyłem osiem błędów"). Po takiej ostrej fali krytyki i śmiechu, Ewbank wczoraj późnym wieczorem ogłosił fejsbuku, iż utwór swój wycofuje... Holandia głęboko odetchnęła z ulgą i czeka na to, co ciekawego się w najbliższych dniach jeszcze wydarzy :-)

UPDATE 22.04: Wycofanie pieśni królewskiej zostało odwołane... Jak ktoś się zdecyduje na obejrzenie relacji z uroczystości niech pamięta, że ostrzegałam ;-)

----------------------

*Zgody Parlamentu nie otrzymał drugi z synów Beatrycze, książę Johan Friso, który tym samym stracił prawo do dziedziczenia tronu.

wtorek, 2 października 2012

Poskramianie wody w Holandii

Holandia to kraj, którego znaczna część powierzchni leży w depresji. Holendrzy od wieków zmagają się z wodą, której mają raczej za dużo niż za mało, i przez którą nie ma (nie było?) zbyt wiele miejsca na uprawy czy pastwiska. Z tego też powodu powstało w Holandii mnóstwo polderów (między innymi cała prowincja Flevoland leży na polderze, oraz byłej wyspie Urk), z których woda wypompowywana była wpierw za pomocą wiatraków (patrz: Kinderdijk), a obecnie za pomocą ogromnych stacji odpompowywania. Żeby poldery nie były ponownie zalane, Holendrzy ogrodzili się ogromnymi groblami (dijken), które są pod stałą kontrolą, żeby na przykład nie zagnieździły się w nich króliki, czy inne dziurawiące groblę stworzenia. Poza polderami i groblami powstało także mnóstwo tam (dammen) na rzekach, a same rzeki zostały bardziej lub mniej uregulowane. Zabieranie wodzie miejsca oraz budowanie domów w niebezpiecznie położonych obszarach, doprowadziło jednak do paru katastrof, z czego największej w lutym roku 1953, kiedy to pod wodą życie straciło ponad 2500 osób. 

Niebieskim kolorem zaznaczona Holandia pod poziomem morza:
Po roku 1953 w Holandii ruszyły ogromne prace mające na celu zapobieżenie przyszłym powodziom. O ironio, plany te powstały już przed katastrofą. Ich autor, Johan van Veen, ostrzegał już w roku 1937, że groble na południowym-zachodzie Holandii są za niskie. W roku 1950 udało się zamknąć dwa ujścia rzek Brielse Gat oraz Botlek, jednak powód tych prac był odmienny. Tamy na Brielse Gat oraz Botlek jako główny cel miały utworzyć zbiorniki ze słodką wodą na potrzeby ogrodnictwa. Ponadto, zniszczenia wojenne i koncentracja kraju na odbudowie z tych zniszczeń sprawiły, że priorytety Holandii leżały w całkiem innych miejscach. 

Dwadzieścia dni po katastrofie, 21 lutego 1953 roku, powołano tzw. Deltacommissie (Komisja Delty) pod przywództwem dyrektora generalnego Rijkswaterstaat (część Ministerstwa Infrastruktury i Środowiska, odpowiedzialna m.in. za zarządzanie wodą) Augusta Godfrieda Marisa. Komisja ta miała do wyboru jedną z dwóch opcji: albo podniesienie i wzmocnienie ponad tysiąca kilometrów grobli, albo zamknięcie niektórych ujść rzek, przez które woda mogła znów wedrzeć się do środka lądu. Jedynym wymogiem było to, by drogi morskie Westerschelde oraz Rotterdamse Waterweg, prowadzące do portów w Antwerpii, Gencie oraz Rotterdamie, pozostały otwarte. Żeby móc wybudować te ogromne zapory wodne w ujściu rzek, potrzebne były wpierw mniejsze "pomocnicze" tamy wgłąb lądu: de Zandkreek, de Krammer, de Grevelingen oraz het Volkerak (patrz grafika poniżej). Aby ułatwić realizowanie programu, w 1959 roku w życie weszło tzw. "prawo Delty" (hol. Deltawet).



Budowę pierwszej zapory wodnej/bariery przeciwpowodziowej rozpoczęto już w 1954 roku na rzece Hollandse IJssel. Tama ta miała chronić jedno z bardziej kluczowych z powodu dużej gęstości zaludnienia tego terenu, i bardziej zagrożonych zalaniem miejsc w Holandii (znajduje się tam bowiem najniższy punkt kraju, Nieuwerkerk aan den IJssel, 6,76 m p.p.m.). Jej otwarcie nastąpiło w r. 1958. Kolejne projekty to: Zandkreekdam (1960 r.); Veerse Gatdam (1961 r.); Grevelingendam (1965 r.); Volkerakdam (1969 r.); Haringvlietdam (1971 r.); Brouwersdam (1971 r.); Markiezaatskade (1983 r.); Oosterscheldekering (1986 r.); śluza Bathse spuisluis (1987 r.); Oesterdam (1997 r.); Philipsdam (1997 r.); Maeslantkering (1997 r.) oraz Hartelkering (1997 r.). Zapory te na co dzień stoją otwarte, dzięki czemu rzeka swobodnie wpływa do morza. W przypadku poważnego sztormu natomiast zapory zostają zamknięte, przez co morze nie może wpłynąć wgłąb lądu.


Pijlerdam

Projekt Delta, poza zapewnieniem bezpieczeństwa w czasie poważnych sztormów, ma także parę innych zalet. Tak też na przykład przesunęła się bardziej na zachód granica wody słodkiej, która stała się również łatwiej dostępna dla rolnictwa. Ponadto, poprzez połączenie wysepek prowincji Zelandia, znacznie poprawiła się dostępność wcześniej niemal całkowicie odizolowanych terenów. Dużo łatwiej można także rzekami zarządzać.

Jednym z ciekawszych projektów Deltawerken jest tzw. Maeslantkering. Jest to zapora ruchoma położona w ujściu "Nowej Drogi Wodnej" (hol. Nieuwe Waterweg), która prowadzi do portu w Rotterdamie. Pierwotnie chciano usypać wyższe groble wzdłuż Nieuwe Waterweg, ale osiągnięcie wystarczającej do zapewnienia bezpieczeństwa wysokości okazało się za drogie. Zdecydowano się więc na zaporę, która będzie się mogła zamknąć w momencie, gdy poziom wody w rzece za bardzo się podniesie (w tym przypadku powyżej 3 m n.p.m.). 

Zapora składa się z dwóch potężnych ramion ("drzwi"), wysokich na 22 i długich na 240 metrów każde. Dwie leżące wieże Eiffla. W razie zagrożenia drzwi te zostają w ciągu pół godziny automatycznie zamknięte (pomiędzy nimi pozostaje ok. 80 cm szczelina). Następnie przez około dwie godziny nabierają one wody, przez co stają się coraz cięższe i opadają na dno rzeki. Ruch taki możliwy jest dzięki specjalnie zaprojektowanemu mechanizmowi "stawu kulistego". Te największe na świecie stawy mają średnicę 10 metrów i wyprodukowane zostały przez Skodę. Kiedy zagrożenie minie, woda z ramion zostaje odpompowana i ramiona wracają na miejsce. Proces ten trwa również około 2,5 godziny. 



Co roku odbywa się próbne zamknięcie Maeslantkering. Automatyczne zamknięcie nastąpiło dotychczas tylko raz: 8 listopada 2007 roku. W styczniu br., w związku z szybkim podniesieniem się poziomu wody, system był przygotowany do zamknięcia, jednak do niego (na szczęście?) nie doszło. Maeslantkering ma chronić Holandię przez kolejne tysiąclecia. Szacuje się, że przekroczenie przez wodę poziomu pięciu metrów n.p.m. (mniej więcej poziom, do którego zapora ma "działać") ma szansę nastąpić raz na 10.000 lat. 



Z innych ciekawszych projektów należy wymienić projekt "Ruimte voor water" ("Miejsce dla wody"), o którym napiszę innym razem. Na koniec fajna animacja (niestety po holendersku, ale da się co nieco zrozumieć) na temat wzmacniania tzw. "słabych ogniw" linii brzegowej Holandii: 



wtorek, 18 września 2012

"Leden van de Staten-Generaal..."

Powrót po (bardzo) długiej przerwie. Sporo się w ostatnich miesiącach w Holandii wydarzyło. Między innymi podwyższono (obowiązuje od września br.) ograniczenie prędkości na wybranych odcinkach autostrad ze 120 na 130 km/h, co spowodowało nie lada chaos na drogach; zamknięto parę razy tunel kolejowy prowadzący do lotniska Schiphol z racji tajemniczych "pożarów"; oraz wybrano nowy skład parlamentu, który w tym momencie jest na etapie tworzenia koalicji rządzącej (co zapewne jeszcze trochę potrwa). O ile o tych tematach napiszę przy innej okazji, o tyle dzisiaj wspomnieć chciałam o ciekawej tradycji holenderskiej, zwanej Prinsjesdag.
Żródło: mijnkeuze.nl

Prinsjesdag (w dosłownym tłumaczeniu "dzień księcia") obchodzony jest w każdy trzeci wtorek miesiąca września. Jest to bardzo ważny moment dla holenderskiej polityki, albowiem w dniu tym "głowa państwa", czyli królowa Beatrycze, wygłasza mowę tronową. W mowie tronowej ujawniona zostaje polityka rządu na najbliższy rok. Po mowie, bieżący Minister Finansów w imieniu całego rządu przekazuje Izbie Niższej Stanów Generalnych (hol. Tweede Kamer) teczkę*, w której znajdują się tzw. "Miljoenennota", czyli  streszczenie przewidywanego budżetu Holandii. 

Ale może zacznijmy od początku. 

Sama nazwa "prinsjesdag" używana już była w XVII i XVIII wieku podczas obchodzenia urodzin książąt z dynastii Orańskiej. Natomiast w trzeci wtorek września roku 1787  celebrowano powrót do Hagi (z dwuletniego pobytu w Pałacu Het Oude Loo i w mieście Nijmegen) namiestnika (hol. stadhouder) Willema V. Niedługo potem postanowiono, że taką nazwę ("trzeci wtorek września") otrzyma także inauguracja posiedzenia Stanów Generalnych (która od 1887 do 1983** roku faktycznie w ten dzień miała miejsce).

Pierwszy "Prinsjesdag" w obecnym rozumieniu odbył się 2 maja 1814 roku. Do roku 1848 za treść mowy tronowej odpowiedzialny był tylko król, po zmianie prawa ministrowie dyktują to, co król/królowa ma narodowi powiedzieć. Obecny charakter mowy oraz "stały" dzień jej wygłaszania ustanowiono dopiero po pierwszej wojnie światowej. Wtorek wziął się z racji tego, że w poniedziałek większość ministrów nie miała szans na czas pojawić się w Hadze. W niedzielę nie można było bowiem podróżować (odpoczynek niedzielny). 

Przed mową tronową przez Hagę przejeżdża orszak królewski*** oraz królewska złota karoca z najważniejszymi członkami królewskiej rodziny. Karoca wyjeżdża o 12.50 z Pałacu Noordeinde i powoli toczy się ulicami Hagi, aby o 13.15 zatrzymać się na dziedzińcu Het Binnenhof. Królowa opuszcza karocę i kieruje się w stronę Ridderzaal (Sala Rycerska, piękna, miałam szansę zobaczyć podczas dni otwartych zabytków), by tam odczytać mowę tronową. Następnie królowa opuszcza Ridderzaal, na dziedzińcu odśpiewany zostaje hymn Holandii - Het Wilhelmus - po czym około godziny 13.50 orszak królewski wyrusza w powrotną drogę do Pałacu Noordeinde. O godzinie 14.00 rodzina królewska wychodzi na chwilę na balkon Pałacu (tzw. balkonscène). A godzinę później Minister Finansów "oferuje" Izbie Niższej teczkę z budżetem państwa oraz Miljoenennota.
Źródło: wikipedia.nl

To by było na tyle odnośnie Prinsjesdag. Niby nic, a jednak wielka ceremonia, którą większość Holendrów albo przeżywa na żywo, albo ogląda przed telewizorami. Ja osobiście polecam zwiedzenie wymienionych powyżej miejsc, łącznie z obiema izbami Stanów Generalnych :)



-------------------------------------------------

*Teczka ma na sobie napis "trzeci wtorek września" :) Przekazanie jej ma w obecnych czasach charakter symboliczny, dokumenty znajdują się bowiem na płycie CD. Dokumentów tych jest dość sporo z racji tego, że każde ministerstwo osobno obszernie rozpisuje własne przychody i wydatki. Samo "Miljoenennota" to podsumowanie budżetu. Dla zainteresowanych tegoroczne dostępne tutaj: Miljoenennota (po holendersku).

**Od roku 1983 nie mówi się o posiedzeniu Stanów Generalnych. Oznacza to, że nie musi ono być ani otwarte, ani zamknięte. Od tego roku Prinsjesdag łączony jest wyłącznie z mową tronową i Miljoenennota.

***Jak ktoś chce, to mogę osobno wymienić co dokładnie wchodzi w skład orszaku. Lista jest długa :P

czwartek, 19 lipca 2012

Rijkstraineeship

Jakiś czas temu napisałam na portalu społecznościowym, że znalazłam pracę w holenderskim Ministerstwie Infrastruktury i Środowiska (Ministerie van Infrastructuur en Milieu, IeM) jako tzw. "Rijkstrainee". Mimo wszystkich gratulacji, tak naprawdę tylko niewiele osób (głównie Holendrów) wiedziało, co to oznacza. Stąd krótkie wyjaśnienie w poniższym poście.

Program "Rijkstrainee" organizowany jest od roku 1997. We wrześniu ruszy zatem jego piętnasty etap. W ostatnich latach program ten cieszył się coraz większym zainteresowaniem ze strony absolwentów uczelni wyższych, a w bieżącym roku na 115 miejsc zgłosiło się ponad 2,5 tysiąca kandydatów. Łatwo zatem nie było.


Procedura selekcji rozpoczęła się w kwietniu. Pierwszy krok był w miarę łatwy: na stronie rządowej należało utworzyć swój profil, opisać to, co się dotychczas zrobiło (edukacja, zainteresowania, zajęcia dodatkowe, aktywność w organizachach itd.), napisać motywację i opisać swoje "zaangażowanie społeczne", oraz wypełnić parę testów, w tym test "umiejętności" (hol. capaciteitentest). Capaciteitentest badał m.in. umiejętności językowe (języka holenderskiego oczywiście) oraz logiczne i przestrzenne myślenie. Z testów dostawało się raport, który należało na swoim profilu udostępnić rządowi. Jeśli się tego nie zrobiło, automatycznie odpadało się z procedury selekcji

Na podstawie raportu kandydaci zostali przydzieleni do poszczególnych ministerstw. W moim przypadku było to Ministerstwo Infrastruktury i Środowiska i szczerze mówiąc nie miałam zielonego pojęcia skąd im się wzięło takie "połączenie" :-P Jak się później okazało, na przykład do Ministerstwa Spraw Zagranicznych szukano ludzi znających język rosyjski, arabski lub chiński. Miejsc: dwa. W przypadku IeM miejsc było dużo więcej, bo "aż" 36.

Kolejny krok w procedurze selekcji polegał na tym, że współpracujące z rządem HRM (Human Resources Management) zapraszało najlepszych kandydatów na "test op locatie" (czyli test na miejscu i pod kontrolą, żeby wykluczyć osoby oszukujące) oraz rozmowę z doradcą HRM na temat tego, dlaczego konkretne ministerstwo, co oferuje rząd i co nas w dalszej procedurze czeka. Mój test i rozmowa odbyły się 7 maja w Zwolle. Po tym etapie doradca HRM na profilu kandydata opisał swoje "wrażenia" z rozmowy, na co kandydat miał szansę napisać krótką reakcję. Dostało się także kolejny raport z testu. To wszystko należało znów udostępnić rządowi.

Na podstawie wyników z testu i rozmowy, HRM wybierało po pięć osób na jedno  konkretne stanowisko i te propozycje wysyłało do danego ministerstwa. Ministerstwo natomiast z pięciu osób wybierało trzech kandydatów do kolejnego etapu selekcji: rozmowę w Hadze. Informację o tym, że jestem jednym z tych "szczęściarzy", dostałam pod koniec maja, co oznaczało, że na solidne przygotowanie się miałam niecałe dwa tygodnie.

Sama rozmowa była bardzo przyjemna. Trwała (oficjalnie) godzinę, chociaż w moim przypadku przeciągnęła się o kolejne pół godziny. Było sporo żartów, ale też poważnych i dość ciężkich pytań, na które szybko musiałam wymyśleć odpowiedź. W poprawnej holenderszczyźnie. Dlatego po godzinie "przepytywania" byłam dość zmęczona i zaczęłam robić trochę błędów gramatycznych, ale na szczęście na to nie narzekali. Jednym z trudniejszych zadań było przedstawienie swoich kompetencji metodą "STAR" (Sytuacja - Pozycja/Zadanie - Akcja - Rezultat), ale solidne przygotowanie pozwoliło mi uniknąć wszystkich odpowiedzi typu "yyy", "uum" i "nie wiem". Po rozmowie miałam mieszane uczucia - wiedziałam, że zrobiłam co mogłam, ale nie wiedziałam jakie wrażenie zrobiłam na komisji i jak komisja będzie oceniać. Dlatego też zaczął się dla mnie tydzień niepewności...

O tym, że mnie przyjęto, zostałam poinformowana drogą telefoniczną. Radości nie było końca :-) Zwłaszcza w momencie, gdy usłyszałam słowa "Je hebt dat zelf gedaan!", czyli że sama to osiągnęłam. A osiągnięcie jest ogromne! :-) Teraz czeka mnie jeszcze rozmowa "zapoznawcza" z moimi koordynatorami na temat moich obowiązków i mojej "przyszłości" w programie. Program składa się bowiem z czterech miejsc pracy - na każde miejsce jest po pół roku. Dwa miejsca w oddziale, w którym zaczynam, jedno w IenM, i jedno tzw. detachering, czyli oddelegowanie do pracy w innym departamencie lub w instytucjach Unii Europejskiej. Dodatkowo obok pracy będę się dokształcać, co w moim przypadku jest idealne, ponieważ w ten sposób mogę dalej (i szybciej) rozwijać swoje umiejętności językowe :-)

Podsumowując: dzięki świetnej, uczciwej procedurze dostałam niesamowitą szansę na rozpoczęcie obiecującej kariery w Holandii. I szansę tą zamierzam w 100% wykorzystać :-)

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Oranje wraca do domu

Stało się! Po raz pierwszy od 32 lat Holandia opuszcza Mistrzostwa Europy tuż po rundzie grupowej. Oranje w ME 2012 nie zdobyło żadnego punktu, dołączając tym samym do grupy "najgorszych zespołów" w historii ME:
  1. Dania (2000) - 0 bramek, 8 bramek straconych
  2. Bułgaria (2004) - 1 bramka, 9 bramek straconych
  3. Jugosławia (1984) - 2 bramki, 10 bramek straconych
  4. Turcja (1996) - 0 bramek, 5 bramek straconych
  5. Dania (1988) - 2 bramki, 7 bramek straconych
  6. Anglia (1988) - 2 bramki, 7 bramek straconych
  7. Grecja (2008) - 1 bramka, 5 bramek straconych
  8. Rumunia (1996) - 1 bramka, 4 bramki straconych
  9. Holandia (2012) - 2 bramki, 5 bramek straconych

Oranje przegrało pierwsze dwa mecze, z Danią (0-1) oraz z Niemcami (1-2). Już podczas meczu z Danią widać było, że Oranje nie jest w najlepszej kondycji. Holendrzy mieli ok. 30 podejść do strzelenia gola, ostatecznie nie padła jednak żadna bramka. Po przegranym meczu z Niemcami wielu straciło wiarę w to, że Holandia w ogóle wyjdzie z grupy. Jedyną szansą na ćwierćfinał była znaczna przewaga nad Portugalią oraz jednoczesna wygrana Niemiec w meczu z Danią. O ile Niemcy ten "warunek" spełniły, o tyle do wygranej Pomarańczowych nie doszło. W poniedziałkowe popołudnie Oranje opuści Kraków i wróci do zawiedzionej Holandii...

Podobno po powrocie po meczu do Krakowa zawodnicy pod hotelem Sheraton zostali powitani przez pijanych fanów cynicznym "Oranje wordt wereldkampioen!" ("Oranje zdobędzie Puchar Świata!"). Już w trakcie zmagań Pomarańczowych na ukraińskich stadionach, w internecie pojawiło się wiele żartobliwych filmików, zdjęć i artykułów. Niektóre nawet wyśmiewały Oranje. I tak na przykład można było znaleźć Oranje wystawione na marktplaats (używane, nie spełnia warunków, za darmo do odebrania w Polsce), sesję zdjęciową z Van Persim (np. Van Persie zmienia karierę: dumpert 1 i 2; Van Persie dzwoni do mamy, żeby go odebrała bo się zrobiło "niefajnie"), czy parodię najdroższej reklamy supermarketu, która zaczyna się od słów "Schowaj trąbkę do szuflady, opuszczamy ME". W oryginalnym, trzyminutowym klipie udział biorą zawodnicy Oranje i reklamują "ptaszki szczęścia", które, jak widać, szczęścia nikomu nie przyniosły.


W szary, poniedziałkowy dzień tylko niewielu będzie witać Oranje na płycie lotniska. Reszta Holandii zajęta będzie sprzątaniem wszystkich pomarańczowych elementów, którymi poobwieszane były domy i ulice (notabene właściciel pubu, w którym oglądaliśmy wczorajszy mecz, zaczął to robić już po pierwszej połowie...). Wszystkie sklepy przedwcześnie będą musiały wyprzedać pomarańczowe gadżety, które zawsze przynosiły sporo zysku. A kibice będą musieli skrócić "wakacje" na Ukrainie.

Dla Holandii to koniec Mistrzostw Europy 2012. 

Jammer. Volgende keer beter.

piątek, 15 czerwca 2012

Geslaagt!

Posta celowo zaczynam błędem gramatyczno-ortograficznym - poprawnie powinno być "geslaagd". Każdego roku, w okresie ogłoszenia wyników egzaminów w szkołach średnich w Holandii, robi się głośno wokół zasady "koftschip", dzięki której można się zorientować czy powinno się pisać "t", czy "d" na końcu tej formy czasownika*. Okazuje się bowiem, że w całej euforii związanej ze zdaniem egzaminów, holenderscy uczniowie często zapominają jak poprawnie powinno się zapisać, że się zdało ;-) W tym roku na (fikcyjnym) koncie królowej Beatrix na twitterze pojawiła się nawet wiadomość:


co oznacza: "Każdy uczeń, który zamieści #geslaagt na twitterze, może od razu swój dyplom zwrócić. Ostrzegamy."

Ogłoszenie wyników było przedwczoraj (VMBO) i wczoraj (HAVO oraz VWO). Od środy też przed wieloma holenderskimi domami wisi flaga holenderska z zawieszonym na niej tornistrem. Ma to sąsiadom i innym mieszkańcom obwieścić radosną nowinę, iż syn/córka zdał/a egzaminy. Ta ciekawa tradycja wiąże się z tym, że Holendrzy "nie mają nic do ukrycia". Podobnie jest na przykład z urodzinami, kiedy to dom obwieszony jest balonikami lub chorągiewkami, a przed nim stoi ogromny napis obwieszczający kto i ile kończy lat, albo kiedy to stawia się przed domem wielkie, dmuchane postaci z okazji Abrahama/Sary; z narodzinami dziecka (ponownie - baloniki lub chorągiewki w odpowiednim kolorze, bociany wbite w okna, imię dziecka wywieszone w oknie) albo ze ślubem, czy ze znalezieniem pracy. Takie kolorowe, uroczyste dzielenie się radością wywołuje u mnie zawsze uśmiech na twarzy :-)

Źródło: underdutchskies.com

O ogromnych oknach bez firanek chyba każdy już słyszał. Firany tak naprawdę w nich wiszą, ale pełnią bardziej rolę dekoracyjną, niż zapewniającą prywatność. Jako, że mieszkam na trzecim piętrze, problem braku firanek mnie nie dotyczy i nie mogę się wypowiedzieć na temat komfortu, lub jego braku, związanego z oglądaniem mojej własności. Ale muszę przyznać, że takie okna czasem kuszą, by podczas spaceru spojrzeć do mieszkania i podejrzeć, co tam ludzie w środku mają ;-)


-------------------------------------------------------------
Krótkie wyjaśnienie: po spółgłoskach K, F, T, S, CH, P i X, (poza paroma wyjątkami) powinno się pisać "t".