czwartek, 23 grudnia 2010

Flappie

Mimo braku silnej tradycji świątecznej, Holendrzy tworzą świąteczne piosenki. Świąteczne piosenki na zasadzie "Last Christmas", czyli zdecydowanie nie-kolędy. Ot, zwykłe piosenki.
Jedną z takich piosenek, która nie tak dawno stała się świątecznym hitem w Holandii, jest "Flappie". Utwór napisany został w roku 1985 przez komika Youp'a van 't Hek'a i opowiada on o doświadczeniu autora sprzed lat, które mocno utrwaliło się w jego (i nie tylko) pamięci:



To było w 1961 roku, w świąteczny poranek, pamiętam to dobrze, moja klatka na króliki była pusta. Mama zabroniła mi wchodzić do schowka (na rowery) i obiecała, że jak pójdę się grzecznie bawić, to dostanę coś dobrego. Też nie wiedziała, gdzie Flappy mógł się schować. Powiedziała, że zapyta taty, ale ten był czymś w zajęty w schowku (na rowery). Musiałem więc przez kolejną godzinkę sam królika szukać. Królik na pewno gdzieś po trawie biega.

R: "Ale przecież zamknąłem klatkę dobrze, jak to każdego wieczora robię. Wczoraj wieczorem sam się jeszcze wróciłem, żeby sprawdzić. Sam nie wiem dlaczego to zrobiłem, długo przed tą klatką stałem, jakbym już wtedy wiedział, co wiem teraz."

To był pierwszy dzień świąt 1961, szukaliśmy Flappie, również tata ze mną szukał. Sprawdziliśmy w lesie, nad wodą, ale nie w schowku (na rowery). "Przecież tam na pewno nie będzie siedział." Przytaknąłem. Szukaliśmy razem, razem aż do kawy. Rodzina przy kawie, ale ja nie miałem ochoty. Myślałem o Flappie'm i o tym, że w nocy się zrobi zimno i może zamarznąć. Głowa spuszczona, łzy smutku.


R: "Ale przecież zamknąłem klatkę..."


To był pierwszy dzień świąt 1961, było głośno przy jedzeniu, ale mnie to nie obchodziło. Myślałem o moim Flappie'm, o moim własnym, małym Flappie'm. Gdzie on mógł pobiec? Nie mogłem nic przełknąć. Wtedy, po zupie, przyszło danie główne. Tata żartem powiedział: "Patrz Youp, tu jest twój Flappie!". Zobaczyłem srebrną brytwankę, a w niej królika w trzech częściach. Po raz pierwszy spojrzałem na mojego ojca jak na człowieka okropnego!

I kopiąc i krzycząc pobiegłem do łóżka, pierwszą godzinę spędziłem płacząc. Jeszcze raz stanąłem na szczycie schodów klnąc i krzycząc "Flappie był mój!!!". Znów stałem długo przy oknie przed klatką. Ale klatka była pusta...

To był drugi dzień świąt 1961, mama pamięta go dobrze. Łóżko taty było puste. Powiedziałem jej, że nie może wchodzić do schowka (na rowery). I że jak pójdzie się bawić, to dostanie coś dobrego...




------------------------------------------------------------------------


W tym roku ktoś z firmy budowlanej postanowił wykorzystać motyw Flappie'go na potrzeby swojej reklamy. Efekt możemy oglądać tutaj:


poniedziałek, 20 grudnia 2010

Sezon kartek świątecznych

No i rozpoczął się sezon intensywnego wypisywania, zaklejania, adresowania, wysyłania i otrzymywania kartek świątecznych. Nawet w Holandii, w której święta jako tako nie istnieją (poza zaznaczonymi dwoma dniami w kalendarzu, przeznaczonymi na wypoczynek z rodziną), instytucja wysyłania kartek do najbliższych ma się dobrze. W kartkach takich nie znajdziemy jednak nic o błogosławieństwie bożym, o narodzinach Dzieciny, o gwieździe betlejemskiej, etc. Mamy za to zwykłe, suche, proste życzenia "miłych dni świątecznych" oraz "zdrowego roku następnego". Zawsze coś ;)
Dlaczego właściwie piszę tego posta? Otóż chciałam się z Wami podzielić dziwnym doświadczeniem: pierwsza kartka, jaką znaleźliśmy w naszej skrzynce na listy była przeznaczona nie dla nas, ale dla naszego... kota. Tak, kota*. Kto pamiętał o naszym kocie? Ano weterynarz. Pani weterynarz, która nie tak dawno pozbawiła naszego zwierzaka co nieco...
Bardzo zaskoczeni oraz rozbawieni faktem otrzymania owej kartki, pozwoliliśmy sobie na dość ironiczny żart przy "wręczaniu" jej naszemu kotu: pani weterynarz przy wypisywaniu kartki zapewne pobrzękiwała sobie kocim co nieco w słoiczku, pomrukując "jingle balls, jingle balls...". Na nasze szczęście kot udawał, że nie rozumie, i dalej nas kocha (po kryjomu zapewne planując cichą zemstę ;)
A oto i kartka:

"Praktyka weterynaryjna Blom życzy Wam
miłych dni świątecznych oraz pełnego miłości 2011" 


------------------------------------------------------------------------------------
*Oczywiście jest to żart, kartka była przeznaczona dla nas, niemniej jednak cała sytuacja wydała nam się bardzo zabawna ;)

czwartek, 16 grudnia 2010

Manifestacja w Enschede

Dzisiaj o godzinie 15.45 w Enschede rozpoczęła się manifestacja studentów pod hasłem "Kenniscrisis". O samej akcji wspominałam w ostatnim poście, dzisiaj chcę napomknąć o tym jak ta manifestacja była zorganizowana i co się działo. Swoją drogą dowiedziałam się dzisiaj, że inicjatywa ruchu "Kenniscrisis" wywodzi się właśnie z Enschede. To tak w ramach ciekawostki ;)
Akcja rozpromowana została za pomocą sieci organizacji studenckich, które wysyłały maile do swoich członków, oraz za sprawą popularnego serwisu społecznościowego Fejzbuk, na którym utworzono grupę pod nazwą "Grote manifestatie op de Oude Markt". Wszystkie szkoły wyższe w mieście zostały w nią zaangażowane. Politechnika Saxion miała nawet na ten czas zarządzone specjalne godziny rektorskie, żeby studenci mogli w akcji uczestniczyć. 


Początek manifestacji



Manifestacja, sfinansowana przez "Student Union", była zorganizowana, przyznam, bardzo dobrze. Uczestnicy dostali czerwone parasole, na które się niestety nie załapaliśmy ;), szale z logo "Kenniscrisis" oraz przypinki. Ponadto, na Oude Markt rozstawiono scenę główną otoczoną małymi kramikami z darmowym jedzeniem (hot-dogi, grochówka, pomidorowa) oraz piciem (grzaniec, gorąca czekolada), obsługiwanymi przez członków lokalnych organizacji studenckich. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to nagłośnienie, które było zdecydowanie za głośno (chyba, że chcieli, żeby ich w pobliskich miastach usłyszano) no i pogoda, o czym za chwilę. Studenci dopisali, zapełnili cały rynek, przynieśli transparenty (jedna dziewczyna miała transparent z tekstem: "Zostanę prostytutką, żeby móc sfinansować swoje studia"). Przywitał ich, poza osobą prowadzącą oczywiście, przewodniczący partii GroenLinks - Henk Nijhof. Po oficjalnym powitaniu zagrała kapela, która "wyrapowała" swoje zdanie na temat "głupiego pomysłu rządu". Następnie na scenie pojawił się rektor Uniwersytetu Twente - Prof. dr. H. (Ed) Brinksma, oraz burmistrz miasta - Peter den Oudsten. Rolą panów było głównie pochwalenie studentów za zorganizowanie akcji, podziw, że się pojawili tak licznie w taką pogodę oraz namówienie ich na udział w manifestacji styczniowej w Hadze. Wszystko to przerywane było od czasu do czasu okrzykami "kenniscrisis", w tle grała dobra, imprezowa muzyka.

Pamiątka z manifestacji ;)


Ta ciekawa manifestacja szybko jednak się zakończyła (ok. godziny 17.00) przez nagłą (chociaż oczekiwaną) śnieżycę, która nawiedziła miasto. Śnieg zmieszany z deszczem był wybitnie niemiły, w dodatku szybko marzł, dlatego też większa część studentów się rozeszła do domów (lub pojechała na rowerze - powoli, ostrożnie i w miarę możliwości bez hamowania - to jedyny sposób na bezpieczny powrót do domu bez zbędnych wywrotek :/). Dodam tylko, że wczoraj świeciło słońce, drogi były przejezdne i było w miarę ciepło. Ot, ironia natury.
Niemniej jednak - gratulacje dla organizatorów :)

niedziela, 12 grudnia 2010

Kenniscrisis

W ostatnich dniach studenci w Holandii stali się bardzo aktywni. Od czasu do czasu organizowana jest jakaś mniejsza lub większa manifestacja, powstaje wiele grup na Facebooku oraz stron internetowych nawołujących do przyłączenia się do ruchu pod hasłem "Kenniscrisis". Powód? Cięcia w budżecie mają dotknąć nie tylko imigrantów, o czym wspominałam w jednym z poprzednim postów, ale także studentów.
Dotychczas w Holandii sprawa wyglądała następująco: jako student (Holender lub osoba z pozwoleniem na pobyt w Holandii) jakiegokolwiek kierunku, co prawda płacisz za swoje studia ok. 1600 euro na rok, ale masz prawo do tzw. "studiefinanciering", czyli zasiłku studenckiego wypłacanego przez rząd. Ma on następujące formy:
- basisbeurs (dotacja podstawowa) - jest bezzwrotny ("prezent") w przypadku kiedy student zakończy studia w przeciągu 10 lat. Jeżeli studia się przedłużą o kolejne lata, student musi spłacić wszystko, co od rządu otrzymał. Wysokość basisbeurs zależy od sytuacji mieszkaniowej studenta (mieszka z rodzicami czy sam). Basisbeurs student traci po upływie planowego czasu jego studiów, ale może dalej brać kredyt studencki, który już będzie do spłacenia.
- studenten OV-chipkaart (karta na transport publiczny) - transport za darmo w ciągu tygodnia lub w weekend (do wyboru przez studenta), w pozostałe dni ze zniżką studencką 40%. Student traci kartę w momencie, gdy wygasa jego basisbeurs. Jeżeli jej nie zwróci w czasie, płaci karę wynoszącą 136 euro na miesiąc. Jeżeli jednak chce ją zatrzymać, może poprosić o kredyt wysokości 0 euro (hmm). Kosztów studenten OV-chipkaart student nie zwraca w przypadku, gdy skończy studia w przeciągu 10 lat.
- aanvullende beurs (dodatkowy zasiłek) - dla studentów, których rodzice mają niskie zarobki. Jest to kredyt, który można później częściowo umorzyć, jeżeli zarobki roczne nie przekraczają ok. 35.000 euro.
- rentedragende lening (kredyt oprocentowany) - pożyczka, która w całości musi być zwrócona. Jest ona zwykle niskooprocentowana i na korzystnych warunkach. 
- collegegeldkredit - pożyczka na spłacenie rentedragende lening ;)


O co teraz chodzi z "kenniscrisis"? Otóż gabinet Rutte (studiował 8 lat program 4-letni*)-Verhagen (studiował lat 11*) chce obniżyć wydatki na edukację, również edukację wyższą. Drastycznie. Projekt jest następujący: z powyższego dotowania studentów, "prezent" ma być ograniczony jedynie do poziomu "Bachelor". Ci, którzy chcą zostać magistrem a nie mają pieniędzy, muszą wziąć rentedragende lening i modlić się o to, żeby zdążyli zakończyć studia w ciągu 10 lat. Ambitni, którzy koniecznie chcą powalczyć o tytuł doktora, musieliby wziąć jakąś pracę na boku, żeby być w stanie spłacić rentedragende lening (pieniądze z PhD im raczej na to nie wystarczą). W Holandii nie ma bowiem opcji "przeskoczenia" poziomu Masters i po Bachelorze robienia PhD, co można spotkać np. w Wielkiej Brytanii (opcja dostępna dla studentów wybitnych). Dalej: ci, którzy nie wyrobili się ze studiami w planowanym czasie (plus 1 rok "darowany"), muszą także zapłacić karę za zbyt długie studia (niezależnie od powodu) w wysokości 3000 euro rocznie oraz tracą swoją OV kartę, a uniwersytet płaci za nich karę w takiej samej wysokości. Uderza to szczególnie mocno w studentów studiów inżynierskich, których program jest często bardzo trudny i wymaga więcej czasu.


"Holandia krajem opartym na wiedzy (to czym chcą być), 
ambicje do kosza na śmieci (to co faktycznie się dzieje)"


Biorąc pod uwagę dotychczasowe warunki, na jakich Holendrzy mogli finansować swoje studia, zmiana ta jest ogromna i bardzo dla nich niekorzystna. Wielu ekspertów bije na alarm: program rządu może zniechęcić młodzież do studiowania kierunków inżynierskich, co dla Holandii może się skończyć fatalnie (np. już teraz brakuje informatyków). 
Z polskiej perspektywy moglibyśmy powiedzieć, że nic złego przecież się nie dzieje. Norma - jak się nie wyrobisz w planowanym czasie swoich studiów, bierzesz płatny warunek. Powinno motywować... (?). W Holandii wzbudza to jednak powszechne oburzenie. Dlaczego? Tutaj musiałby się holenderski student wypowiedzieć.


Następna większa manifestacja, na którą również zostałam zaproszona, odbędzie się w Hadze 21 stycznia. Czy coś im to da? Czas pokaże.




---------------------------------
*W czasie kiedy panowie Rutte i Verhagen jeszcze studiowali, cała pożyczka traktowana była jako "prezent". Dziś obaj panowie są autorami ww. zmian i dążą do ich realizacji.

czwartek, 9 grudnia 2010

Dla miłośników Warcraft'a ;)

Fokke i Sukke są nowoczesnymi rodzicami...



- OK... może nie radzą sobie w szkole tak dobrze jak my...
- ...ale za to te dzieciaki są 10 razy lepsze w World of Warcraft!


Żródło: www.foksuk.nl

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Sinterklaas

W Polsce dzisiaj Święty Mikołaj rozdaje prezenty, a w Holandii Sinterklaas dzieciaków (i nie tylko) odwiedził już wczoraj. Jak wcześniej wspomniałam - Sinterklaas od jakiegoś czasu przebywał już w Holandii. Dokładnie przypłynął tutaj na statku parowym (wyładowanym prezentami :D) w pierwszą sobotę po dniu Świętego Marcina (obchodzonego 8 listopada) i od tego czasu na statku tym nocował aż do dnia wczorajszego. Dzisiaj, niestety, musiał już wracać z powrotem do Hiszpanii...
Od momentu przybycia Sinterklaas'a do Holandii, wszystkie dzieci mogą każdego wieczora wystawiać swoje buciki przed kominkiem lub przy kaloryferach. Rano znajdują w nich jakieś drobne podarunki, którymi są przeważnie słodycze (z czego najbardziej popularne są czekoladowe litery - każde dziecko dostaje pierwszą literkę swojego imienia). Natomiast wieczorem 5 grudnia, Sinterklaas przynosi wielki pakunek z bardziej wartościowym (i bardziej okazałym ;) prezentem. Chociaż w sumie... to nie Sinterklaas osobiście roznosi prezenty, tylko Zwarte Piet (w liczbie nieograniczonej) wchodzi w nocy przez komin i zostawia pakunki w bucikach dzieci (dzieci zostawiają w nich marchewki czy cukier w kostkach dla białego konia, na którym Sinterklaas jeździ po Holandii). Co nie zmieści się w buciku, zostaje postawione przed drzwiami. Zwarte Piet naciska wtedy dzwonek, ale kiedy dzieci otwierają drzwi... nikogo już tam nie zastają... :( pomocnik Sinterklaas'a jest tak zapracowany, że nie ma czasu się z nimi spotkać... ;)

Sinterklaas jest obecnie chyba najbardziej popularnym świętem, które dla Holendrów jest ważniejsze nawet od Świąt Bożego Narodzenia (hol. Kerstmis). Holendrzy tylko z okazji Sinterklaas'a obdarowują się prezentami, Kerstmis jest raczej przeznaczony na spędzenie czasu z rodziną i ma formę "wakacji". 





O tym skąd się wzięła tradycja Sinterklaas'a pisać nie będę, gdyż jest to ta sama historia, co w przypadku naszego Świętego Mikołaja. Pominę także szczegóły jego ubioru, bo to też się pokrywa. Opiszę za to te rzeczy, które naszych Mikołajów różnią:

Dlaczego Sinterklaas'a obchodzi się 5 grudnia?

Tradycyjnie święto to obchodziło się 6 grudnia - dzieciaki wstawały rano i znajdowały prezenty w bucikach. Ale rodzice postanowili, że też chcą się obdarowywać prezentami, a żeby kryć się przed dziećmi, wymieniali się nimi w nocy przed "właściwym dniem". Tej wymianie oczywiście towarzyszyła impreza ;) po jakimś czasie dzieciaki zaczęły przyłączać się do starszyzny, aż ostatecznie cała impreza przeniosła się o dzień wcześniej - właśnie na wieczór 5 grudnia. 6 grudnia skacowany Sinterklaas wraca do Hiszpanii.

Właśnie: dlaczego Hiszpania?

Tego dokładnie nie wiadomo. Po raz pierwszy Hiszpania pojawiła się w książce Jan'a Schenkman'a (1806-1863) pt. "Sint Nicolaas en zijn knecht" z roku 1851. 

"Zo, ginds komt de stoomboot,
Uit Spanje weer aan!"

Jak widać, Schenkman wyposażył również Sinterklaas'a w cud techniki jak na tamte czasy: statek parowy ("stoomboot" ;)
Podejrzewa się, że pan Jan po prostu źle odczytał wers starego wiersza o Sinterklaasie, mówiący o tym, że z Amsterdamu wyruszył on do Hiszpanii po owoce takie jak pomarańcze i granaty. Zresztą - wcześniej Holendrzy obdarowywali się smakołykami sprowadzanymi z Hiszpanii (mandarynki, słodkie migdały, figi, drogie przedmioty, przyprawy), więc może dlatego podejrzewano, że Sinterklaas z tamtych stron pochodzi?

Kto to lub co to jest Zwarte Piet?

Zwarte Piet to nic innego jak pomocnik Sinterklaas'a. Ma czarną lub brązową twarz i ręce (pomalowane koloryzującą pastą) oraz kostium w jaskrawych barwach. W nocy zajmuje się włamywaniem się do domów przez komin (niby roznosi prezenty), a za dnia rozdaje na ulicy dzieciom ciasteczka i cukierki. Poza tym jego zadaniem jest przypominanie Sinterklaas'owi o różnych rzeczach (staruszkowi zdarza się zapominać) oraz opiekowanie się jego koniem. Zwarte Piet był także popularnym straszakiem na dzieci - jeżeli się nie będą dobrze zachowywać, Piet wpakuje je do ciemnego wora i wywiezie do Hiszpanii, gdzie przez cały rok będą musiały ciężko pracować. Obecnie, ze względów pedagogicznych, straszak ten wyszedł z mody i ma jedynie wartość historyczną.

Pochodzenie Zwarte Piet'a ma kilka teorii, np.: 
- były pomocnik kominiarza,
- diabeł "okiełznany" przez Sinterklaas'a,
- były niewolnik, którego Sinterklaas wykupił na targu w Mirze i ofiarował mu wolność,
- mauretański chłopiec mówiący na migi, którego Sinterklaas spotkał w Hiszpanii.

Dzisiaj ma status respektowanego asystenta Sinterklaas'a.

Dla kogo jest Sinterklaas?

W sumie dla wszystkich. Dla małych i dużych, dla starych i młodych. Każdy bowiem znajdzie sposób na świętowanie tego dnia. Z doświadczenia wiem, że obdarowywanie się prezentami wcale nie musi być krótkie i nudne - wręcz przeciwnie - może przerodzić się w świetną zabawę trwającą całą noc. Zależy od tego, jak kto do Sinterklaas'a podchodzi ;)


-----------------------------------------------------------


Co ciekawe na koniec, Sinterklaas stał się inspiracją do powstania amerykańskiego "Santa Claus'a" - holenderscy imigranci w Ameryce świętowali Sinterklaas'a, Amerykanie podpatrzyli tradycję, przejęli ją na swój grunt i mocno skomercjalizowali... ale to już inna historia.

czwartek, 2 grudnia 2010

PKP vs NS

Powracam po dłuższej przerwie spowodowanej choróbskiem oraz przetransportowywaniem się do Polski w celu odwiedzenia rodziny. Chorobę (w Holandii) leczyłam domowym sposobem leżenia w łóżku, gdyż i tak lekarz zaleciłby mi to samo (przeważnie lekarz każe odczekać 3 dni (pacjenta nie widząc, kontakt telefoniczny), jeżeli stan pacjenta się w tym czasie poprawi, to nie ma powodu, żeby lekarza odwiedzał, przecież zdrowieje..).
Zdrowieniu zdecydowanie nie sprzyja pogoda. Od kiedy tu jesteśmy (będzie równo tydzień), pogoda stała się zaawansowanie zimowa. Jak wiadomo, zima jest wrogiem polskiej komunikacji. Mogliśmy się o tym przekonać wczoraj, kiedy to wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę do Krakowa (zaledwie ok. 100 km w jedną stronę). Na dzień dobry pociąg w stronę Katowic spóźniony był 20 min. W samych Katowicach, w których aktualnie remontowany jest dworzec, raz że się można zgubić, dwa zbaranieć od braku informacji, trzy - uprzejmość pań w kasie/informacji powala na łopatki. Nikt nic nie wie, zmowa milczenia. W Katowicach spędziliśmy (na mrozie - a jak!) dobre 2h, czekając na jakikolwiek pociąg jadący w stronę Krakowa. Problemem głównym okazały się bilety i cudowny podział na Przewozy Regionalne oraz na Intercity. Z biletem takim tym pociągiem jechać nie można, biletu na połowie trasy zwrócić nie można, trzeba cały nowy kupić lub dopłacić do pociągu, który niby na wszystkich stacjach się nie zatrzymuje, i jest o całe parę minut szybciej na stacji docelowej niż zwykła osobówka. Wow! Także, po dokupieniu biletu na InterRegio, które miało łaskawie się zjawić o 10:15 (IR do Przemyśla, zanim jednak ono przyjechało, pojawił się pociąg ICC do Przemyśla z godziny 4:44... Wczas. W końcu załadowaliśmy się do świeżo podstawionej osobówki z 10:45, która na szczęście wyjechała o czasie.
Ale, ale, to nie koniec przygód z polską koleją. Po zaledwie czterech (bardzo miłych) godzinach w Krakowie, przyszedł czas na powrót. Oczywiście planowany pociąg do Katowic został odwołany, trzeba było jechać przez Oświęcim. Przeładowany pociąg wył i trzeszczał podczas jazdy, skacząc na torach od czasu do czasu. Ale dojechał (na nasze szczęście). W Oświęcimiu trzeba było czekać na połączenie dobre pół godziny. Na szczęście pani kasjerka była bardzo miła i pomocna, więc nie było problemu z biletami etc. Jednak niektórym pasażerom nerwy puściły i całą swoją złość i zażalenie na miłą panią kasjerkę od czasu do czasu wylewali. W końcu pojawił się (opóźniony) pociąg, ludzie się władowali i ruszyliśmy. Nawet po drodze nadrobiliśmy stracony czas i do Czechowic Dziedzic mieliśmy zawitać prawie planowo, co było ważne ze względu na połączenia. Ale... dosłownie 250 metrów przed stacją, w lesie, w miejscu, gdzie zbiegają się tory z Bielska Białej i Oświęcimia, nasz pociąg się zatrzymał. I stał. Pół godziny. 45 minut. Godzinę. Godzinę i kwadrans. W tym czasie z sąsiedniego toru na stację wjechało z 6-7 pociągów, z czego 3-4 były naszymi połączeniami. Super. Po godzinie i 20 minutach ktoś odważył się podejść do konduktorów i maszynisty i zapytać "Co się k***a dzieje?" (pasażerowie byli bardzo zdenerwowani). Jak w przypadku Katowic, nikt nic nie wiedział. Nikt nic nie wiedział, nikt nic nie powiedział (chociaż padło przypuszczenie, że zwrotnice są zasypane), nie przeprosił. Siedźcie cicho i nie narzekajcie. Siedzieliśmy kolejny kwadrans. Jak nie dłużej.



Może i bym jeszcze zrozumiała tą sytuację, gdyby nie fakt, że staliśmy naprawdę tak blisko stacji, że było widać inne, zatrzymujące się na niej pociągi. I nie mogliśmy nic zrobić.
Po kolejnej "K***a", "Je***a stacja", "Ja pie***le" etc. interwencji konduktorów, stacja sobie o nas przypomniała i zezwoliła na wjazd na peron. Ustawiliśmy się jako trzeci w kolejce (z jakiegoś powodu 2 poprzednie pociągi stały tam już dobre parę godzin i blokowały przejazd) i wybiegliśmy z (gorącego) pociągu na ten mróz, żeby załapać się na ostatni pociąg jadący w stronę Katowic.
Rezultat podróży do Krakowa: nawrót choróbska i kolejny dzień w łóżkowicach.

Czego PKP nie ma a co ma NS (Nederlandse Spoorwegen)?
  1. Dobrą, co chwila aktualizowaną stronę internetową, na której można się dowiedzieć z góry, gdzie są remonty, które pociągi nie jadą, jakie będzie opóźnienie, jakie są możliwe połączenia. Nie trzeba wychodzić z domu, żeby się dowiedzieć, że twój pociąg został odwołany.
  2. Ujednolicony bilet. Niezależnie, czy to Stoptrein, Sprinter, Sneltrein czy InterCity, kupujesz jeden bilet i jedziesz tym, co akurat podjedzie.
  3. Automatycznie podstawiane autobusy, które są wprowadzane, kiedy coś się stanie.
  4. Informację ze strony konduktorów. Łącznie z tym, jakie są alternatywy przejazdu, co można zrobić czy ile się będzie czekać.
  5. Zwrot pieniędzy. Nawet całkowity, jeżeli opóźnienie było większe niż 1 godzina. (ponoć, jeżeli się gdzieś utknie na dłużej, to NS opłaca taksówki).
  6. Regularne pociągi. Minimalnie co godzinę coś jedzie.
  7. Równe tory ;)
  8. A przede wszystkim możliwość złożenia skargi i pewność, że skarga ta zostanie przeczytana i rozpatrzona.


Minusy NS:
  1. Cena. Niestety, cena biletów jest wysoka. Ale w zamian dostaje się bardzo dobrą usługę.
  2. Alergia na zimę. Również niestety, ale czy pociąg polski, czy holenderski, ze śniegiem i mrozami ma problemy ;) W Holandii jednak za te problemy przeproszą...

wtorek, 16 listopada 2010

Sinterklaas is al in Nederland aangekomen!

Wspomnieć muszę na samym początku, że od czasu do czasu opiekuję się trójką uroczych dzieciaków u rodziny z sąsiedztwa. Pracą tego co prawda nazwać nie mogę, ale jest to miła forma zarobienia paru groszy.
Dzisiaj mała E. (lat prawie 3) przywitała mnie w stroju Zwarte Piet'a, czyli pomocnika Sinterklaas'a (Świętego Mikołaja). Zadaniem Zwarte Piet'a jest rozdawanie prezentów (to właśnie on wchodzi przez komin do domu, dlatego też jest czarny), E. zatem wczuła się w swoją rolę i zaczęła pakować i rozdawać swoim zabawkom prezenty ("een cadeautje voor mama, een cadeautje voor barbie, een cadeautje voor poesje, een cadeautje voor jou..."). Słodko.




O Sinterklaas'ie i jego pomocniku oraz całej tej daczyńskiej zwariowanej tradycji napiszę w późniejszym poście (5 grudnia - tutaj Świętego Mikołaja obchodzą dzień wcześniej niż w Polsce). Nadmienię tylko, że Sinterklaas od zeszłego piątku jest już w Holandii (przybywa tu co roku z Hiszpanii! Też nabraliście się na bajkę z Laponią?), spotkał się osobiście z dziećmi (może dlatego też dzieciaki tak bardzo w niego wierzą?) i obecnie zajęty jest przygotowywaniem i pakowaniem dla nich prezentów.
Co my w tym czasie możemy zrobić? Ano kupić jak najwięcej specjalnych słodyczy ;) A do wyboru mamy: pepernoten, kruidnoten, speculaas, borstplaat, chocoladeletters czy taaipoppen (cokolwiek to jest). Do kupienia w sklepach od połowy sierpnia (!). Tak dla tych, co nie mogą się doczekać grudnia...




Integracja kluczem do pełnego uczestnictwa w społeczeństwie...

...ale nowy gabinet nie zamierza już dłużej w nią inwestować...

Dzisiaj nieco więcej na temat polityki integracyjnej w Holandii. Jako, że jestem w grupie językowej, w której uczestniczą w zasadzie głównie imigranci, temat ten podnoszony jest dość często podczas zajęć. Zwłaszcza nazwisko kontrowersyjnego polityka - Geert'a Wilders'a pojawia się (z nutką nienawiści) na niemal każdym spotkaniu. Dlaczego? Wyjaśnienie poniżej.

Wspomniane w poprzednim poście holenderskie prawo na rzecz integracji imigrantów (hol. "wet inburgering") przyjęte zostało przez izbę niższą Stanów Generalnych (Tweede Kamer) 7 lipca 2006 roku, a 28 listopada 2006 roku zaakceptował je także Senat (Eerste Kamer). W życie weszło w styczniu następnego roku.
Prawo to wprowadziło nakaz integracji imigrantów do społeczeństwa holenderskiego. Po okresie trzech i pół roku (dla niektórych po pięciu latach) nowi mieszkańcy (spoza Unii Europejskiej) są zobligowani do podejścia do (i oczywiście zdania) egzaminu mierzącego poziom ich zintegrowania. W praktyce egzamin ten składa się z dwóch części: "egzamin z języka holenderskiego" oraz "egzamin ze znajomości społeczeństwa holenderskiego". Egzamin jest obligatoryjny nie tylko dla tych osób, które chcą zamieszkać w Holandii, ale także dla imigrantów, którzy tu już od lat mieszkają. Nieprzystąpienie do egzaminu wiąże się z, w zależności od sytuacji, bądź odmową przyznania pozwolenia na stały pobyt (nadmienić tutaj trzeba przy okazji, że uzyskanie holenderskiego zezwolenia na stały pobyt jest równe z uzyskaniem prawa do zasiłków socjalnych, którego nie mają np. obywatele Unii Europejskiej, którzy nie przepracowali tutaj określonego czasu), bądź z karami pieniężnymi. 






Wcześniej napomknęłam o kilku z konsekwencji tego prawa, jednak na potrzeby tego posta przytoczę raz jeszcze jedną z nich: obowiązkowe, bezpłatne kursy integracyjne*. Kursy te mają za główny cel rozwiązanie problemów, które sprawiają imigranci w Holandii. Integracja i zachęcanie do uczestnictwa w życiu społeczeństwa holenderskiego mają zatem za zadanie zmniejszyć przestępczość oraz przemoc ze strony imigrantów.
Obowiązkowość uczestnictwa w tych kursach jest sprawą dość poważną. Każda nieobecność musi być usprawiedliwiona (i to nie błahym powodem), w przeciwnym wypadku dostaje się  list, że część zasiłku socjalnego została nam potrącona. Motywuje do nauki (?).
Muszę przyznać, że kursy te z jednej strony są pomysłem dość dobrym. Integracja zwiększa szanse imigrantów na polepszenie warunków swojego życia. Znajomość kultury i języka pomaga im w znalezieniu pracy oraz ogólnie lepszym zaaklimatyzowaniu się w kraju. Szczytny cel. Ale z drugiej strony cały ten pomysł, a szczególnie obowiązkowe egzaminy i kary za ich oblanie czy do nich nie podejście, jest dość kontrowersyjny oraz, jakby na to nie patrzeć, dyskryminujący niektóre narodowości. "Państwo prawa międzynarodowego" z Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze (?). 
Co więcej, wraz z wejściem w życie powyższego prawa, pojawił się w Holandii problem "wielkiego biznesu", czyli zarabiania na imigrantach. Natychmiast utworzono wiele szkół, w których stawiano na ilość przyjętych kursantów (za których szkoły otrzymywały pieniądze) niż na jakość prowadzonych lekcji. Wielu nauczycieli nie miało kwalifikacji do wykonywania zawodu. Mówi się nawet, że będąca wtedy u władzy PvdA (Partia Pracy) wykorzystała także tą sytuację, by usadowić swoich ludzi na nowo powstałych stanowiskach. 
Mniejsza o to: ich państwo, ich problem, niech się tłumaczą przed jednostkami zainteresowanymi. Imigranci też widać się przyzwyczaili. Nie chcą być odesłani do swojego kraju, więc potulnie egzaminy zdają. W końcu nagrodą jest "lepsze życie". 

Ale, ale...
Tutaj pojawia się nasz białowłosy, popul(arny?) Geert Wilders, który daje rodowitym Holendrom to, co od dawna chcieli usłyszeć: imigranci są źli, imigranci kradną nam nasze pieniądze! Zwłaszcza ci pochodzący z Turcji i Maroka: Islam! Islam zagraża naszemu społeczeństwu, naszemu państwu! Głosujcie na mnie, to pomogę się wam pozbyć pasożytów.
I zagłosowali. Partia Wilders'a (PVV - Partia Wolności) zdobyła w czerwcowych wyborach trzecią pozycję i 16% miejsc w Tweede Kamer. Kto głosował? Do tego nikt nie chce się przyznać.
...
PVV weszła w skład koalicji rządowej jako partia wspierająca VVD (Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji) i CDA (Apel Chrześcijańsko-Demokratyczny). Szykują się zatem wielkie zmiany, szczególnie w prawie imigracyjnym:

  1. Oblanie egzaminu wiąże się z wycofaniem tymczasowego pozwolenia na pobyt w Holandii.
  2. Budżet na integrację zostanie znacznie uszczuplony, co oznacza, że za kurs integracyjny zapłacić musisz sobie sam. Z czego? Nas to nie obchodzi.
Przerażone planami gminy apelują o ich wycofanie, bojąc się o to, że cały program integracyjny szlag trafi. Co prawda część imigrantów została już "zintegrowana", ale nadal pozostaje wiele osób, które kurs bądź dopiero zaczęły, bądź idzie im on bardzo wolno. Ludzie ci pieniędzy na opłatę kursu nie mają i mieć nie będą (rząd łaskawie oferuje pożyczkę, ale pożyczkę też trzeba później spłacić...). Co im pozostanie?
Szkoły językowe z zaniepokojeniem spoglądają w przyszłość. Brak kursantów i brak pieniędzy wiąże się z koniecznością zamknięcia większości placówek i zwolnienia nauczycieli.
Plany te nie uśmiechają się także obywatelom UE, którzy przybywają tutaj w poszukiwaniu pracy, a którzy dotychczas mogli wziąć udział w kursie za darmo. Dobrą pracę bez znajomości języka bardzo ciężko znaleźć (non Monsieur/Madame, sam angielski nie wystarcza...). Bez pracy nie ma pieniędzy. Bez pieniędzy nie ma kursu. Bez kursu nie ma języka. I koło się zamyka. Wielu ludzi będzie musiało zapewne Holandię opuścić.


Pytaniem pozostaje "dlaczego"? Czy to przez to, że pan Wilders nie lubi Turków i Marokańczyków i najchętniej by ich wszystkich z Holandii wyrzucił? Czy to przez kryzys finansowy Holandia zaciska pasa kosztem imigrantów? Czy może system (znów?) się zwyczajnie nie sprawdził i dalsze pompowanie weń pieniędzy byłoby równoznaczne z wyrzucaniem ich w błoto? Wydaje mi się, że wszystko to po części się na zmiany rządu Rutte składa. Jakie będą ich konsekwencje?  - czas pokaże.




------------
*Kursy te są także dostępne dla osób, które z własnej woli chcą w nich uczestniczyć. W ten sposób się załapałam na naukę języka. Gminy oferują kurs dla takich osób za darmo, pod warunkiem, że osoby te zadeklarują przyłożyć się solidnie do nauki. Jedyną opłatą jest egzamin (NT1 bądź NT2 = Nederlands als Tweede Taal), ale to zostanie zapłacone przez gminę w ramach "bonusu", jeżeli się ten egzamin zda :)

piątek, 12 listopada 2010

Polityka integracyjna w Holandii do rządów Balkenende

Od października tego roku, dzięki uprzejmości gminy, uczestniczę w darmowym kursie języka holenderskiego (normalnie taki kurs kosztuje od 2 do 10 tysięcy euro, w zależności od tempa nauki oraz poziomu zaawansowania). Kurs ten przeznaczony jest dla imigrantów (spoza Unii Europejskiej), którzy w zasadzie zmuszeni są w nim uczestniczyć. Imigrantom przysługuje tutaj bowiem zasiłek społeczny, ale wymogiem jego otrzymywania jest aktywna integracja. Oznacza to, że muszą oni wziąć udział w kursie integracyjnym, czyli nauce języka połączonej z poznawaniem kultury holenderskiej, który kończy się egzaminem państwowym.

Skąd problem imigrantów w Holandii? Na podstawie holenderskiego artykułu "Immigratiebeleid (Nederland)" ostaram się pokrótce przedstawić historię.
Od końca XVI wieku Holandia uczestniczyła w kolonizacji nowo odkrywanych ziem. W wieku XX pod zwierzchnictwem holenderskim pozostawały do 1949 roku Holenderskie Indie Wschodnie (obecna Republika Indonezji) oraz do 1975 roku Gujana Holenderska (Surinam).
Na przełomie XVI i XVII wieku na teren obecnego Królestwa Niderlandów napływała ludność różnego pochodzenia. Holandia jako kraj handlowy, zatem otwarty i tolerancyjny (także pod względem religijnym), przeżywający swój rozkwit, przyciągała do siebie kupców oraz uchodźców z całego świata. Napływ ten zmalał jednak znacznie po zakończeniu się Złotego Wieku. Do początku XX wieku imigracja nie istniała. 
Podczas I wojny światowej w neutralnej Holandii schronienie znaleźli uciekinierzy (ponad 1 milion osób) z zaatakowanej przez Niemcy Belgii. Po wojnie większość z nich wróciła jednak do domu. W latach 30-tych, po przyjęciu ustaw norymberskich przez niemiecki Reichstag, do neutralnej Holandii zaczęli uciekać Żydzi. Żeby zmiejszyć nagły napływ uchodźców, holenderski rząd ogłosił warunki: wolny wstęp do kraju mieli Żydzi zamożni, natomiast ci, którzy nie mieli majątku, musieli udowodnić, że w ich własnym kraju grozi im ogromne niebezpieczeństwo. Ponieważ było to trudne do udowodnienia, tylko niewielu z nich udało się przekroczyć granicę. Powody wyznaczenia takich warunków były dwa: po pierwsze Holandia znajdowała się wtedy w fatalnej sytuacji gospodarczej (bardzo wysoka inflacja oraz bezrobocie), po drugie rząd obawiał się, że przyjęcie na swoje terytorium zbyt dużej liczby ludności żydowskiej może mieć złe skutki w obliczu szybko rozwijającego się antysemityzmu. W późniejszych latach napływ prześladowanych Żydów do Holandii się zwiększył. Neutralność nie uchroniła jednak kraju od wyniszczającej wojny i Holocaustu. Po wojnie ci, którzy przeżyli, wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych oraz do Palestyny.
Pomiędzy rokiem 1945 a 1965 do kraju zaczęli napływać w pięciu falach mieszkańcy (Holendrzy, Indonezyjczycy oraz Molukowie) byłej kolonii Holenderskie Indie Wschodnie. Największa fala napłynęła po nadaniu Indonezji niepodległości, czyli po roku 1949. Imigranci ci nie byli mile widziani w kraju, ponieważ Holandia była w fatalnym stanie - zniszczenia powojenne, wysokie bezrobocie, niedobór mieszkań. Dlatego też nie poświęcono tym imigrantom większej uwagi i musieli się oni sami zaadaptować oraz urządzić. Holendrzy skupili się na odbudowie kraju.
Napływ Indonezyjczyków w latach pięćdziesiątych zaczął wzbudzać obawy przed przeludnieniem. Dlatego też rząd zaczął promować emigrację, co przełożyło się na wyjazd około 500 tysięcy Holendrów do Kanady, Stanów Zjednoczonych, Australii, Republiki Południowej Afryki czy Nowej Zelandii. Wyjazd ten nastąpił nie tylko z powodu biedy, ale także z powodu Zimnej Wojny i zagrożenia wybuchu kolejnej wojny światowej. Odbudowa kraju ze zniszczeń wojennych zaczęła postępować jednak szybciej niż założono. W latach sześćdziesiątych zaczęło zatem brakować siły roboczej. Początkowo rekrutowano robotników z Europy Południowej (Hiszpanie i Włosi), w połowie lat 60-tych rekrutacja poszerzyła się o Turcję i Maroko. Holandia zatrudniała głównie osoby z podstawowym wykształceniem, gdyż właśnie oni byli wtedy najbardziej potrzebni w przemyśle. Był to okres wyjątkowy w historii Holandii, bowiem nigdy wcześniej nie stymulowała ona imigracji. Był to także jedyny okres, w którym imigranci byli świadomie i celowo "przyciągani". 
Początkowo rekrutacja przeprowadzana była poza sferą rządową. Pracodawcy sami nawiązywali potrzebne kontakty. Później rząd włączył się w pośrednictwo pomiędzy państwami a pracodawcami, a rekrutacja siły roboczej stała się sprawą państwową. Równolegle do oficjalnej rekrutacji do kraju zaczęła napływać spontanicznie także nieoficjalna siła robocza, potępiana przez rząd.
W zamyśle Holendrów imigracja ta miała być tylko czasowa. Przyczyniać się do tego miały czasowe umowy, po których wygaśnięciu pracownicy mieli (w założeniu) wrócić do ojczystego kraju. Nie poświęcano więc czasu na integrowanie tych "gościnnych pracowników", ponieważ nie miałoby to sensu. Dbano nawet o to, by zachowali oni swoją tożsamość (np. poprzez zakładanie szkół w języku narodowym), by nie mieć problemów po powrocie do domu. Jednak, jak się później okazało, nic z tych założeń nie wypaliło.

Przyczyny integracji, 2003 rok

tworzenie rodzin      /      praca      /      łączenie rodzin
azyl         /         studia       /      inne

Polityka imigracji zarobkowej skończyła się wraz z kryzysem naftowym z roku 1973. Holandia pogrążyła się w zapaści gospodarczej, znów zaczęło rosnąć bezrobocie. Kryzys szczególnie dotknął przemysł. Wielu niewykształconych pracowników straciło pracę i musiało odtąd żyć z zasiłku socjalnego. Wtedy też wyszło na jaw ilu "gościnnych pracowników", pomimo wygaśnięcia kontraktu, zostało (niezarejestrowanych) w Holandii. Do tego dochodziły także rzesze pracowników nielegalnych. Zgodnie z nową regulacją z roku 1975, wszyscy ci imigranci zostali zarejestrowani. Jednocześnie wprowadzono bardzo restrykcyjną politykę przyjmowania, żeby zredukować imigrację. Jedyne czemu rząd nie mógł zapobiec, to łączenie się rodzin, które było legalne zgodnie z przyjętą Europejską Konwencją Praw Człowieka. W latach 70-tych doszedł ponadto problem imigrantów z Surinamu. Obywatele Surinamu mieli prawo do zachowania obywatelstwa holenderskiego i wolnego wstępu do Holandii do roku 1980, co przyczyniło się do masowej emigracji zarobkowej z kraju (która rozwijała w tym czasie politykę społeczną z celem zapewnienia swoim obywatelom dobrobytu). Podobnie jak w poprzedniej dekadzie, w latach 70-tych nie było mowy o integracji. Przeciwnie, imigranci kultywowali swoją tożsamość wewnątrz własnych wspólnot kulturowych.

W latach osiemdziesiątych w końcu doszło do Holendrów, że imigranci do domu już nie wrócą. Nowe umowy międzynarodowe nadawały im coraz więcej praw równych prawom tubylców, i trzeba się było nimi zająć. Ponadto, w tej dekadzie do imigrantów zarobkowych doszły osoby poszukujące azylu, którzy podobnie początkowo byli przyjmowani z otwartymi rękoma, jednak wraz ze znacznym zwiększeniem napływu azylantów, polityka w tej kwestii stała się bardziej restrykcyjna. 
W połowie lat 80-tych wśród tematów obrad w końcu pojawiła się kwestia integracji. Postanowiono, że jeżeli byli "gościnni pracownicy" chcą pozostać w kraju, muszą znaleźć swoje miejsce w holenderskim społeczeństwie. Zaczęto dostrzegać fakt, że imigrantom w Holandii nie wiedzie się dobrze - bez wykształcenia, zazwyczaj bez pracy, żyjąc z zasiłków często dopuszczali się przestępstw i wykroczeń. Celem polityki integracyjnej miała być zatem eliminacja zaległości allochtonów (co w pewnym stopniu się udało). Nacisk został położony na edukację (już nie w językach narodowych) oraz na pomoc na rynku pracy. 
Problem imigrantów podniesiony został po raz pierwszy w polityce przez Frits'a Bolkenstein'a w latach 1991-92, jednak jego wypowiedzi nie znalazły poparcia. Następnie w 2000 roku wydana została książka Paul'a Scheffer'a pt. "Wielonarodowy dramat", która rozpoczęła szerszą dyskusję. Od czasów kontrowersyjnego polityka Pim'a Fortuyn'a zaczęto o tym mówić głośno i otwarcie. 

W latach dziewięćdziesiątych do kraju zaczęli napływać ludzie z Antyli. Dotąd jedynie studenci (którzy mieli taki sam status jak studenci holenderscy, toteż i prawo do grantów i zasiłków) przybywali do Holandii, ponieważ nie stać ich było na studia w Stanach Zjednoczonych. W połowie dekady rozpoczęła się imigracja młodzieży upośledzonej z Antyli Holenderskich. Ludzie zaczęli w Holandii widzieć szansę na poprawę warunków życia (i w sumie ją znaleźli... chociaż nie wszyscy, część nadal pozostaje niezarejestrowana, pracuje na czarno, handluje narkotykami lub trudni się prostytucją). Dziś żyje tu ponad 1/3 ogólnej ludności z Antyli.
Jeżeli chodzi o łączenie rodzin, to liczba ludności przybywająca do Holandii od tej dekady zaczęła maleć. Pojawił się także przepis, że osoby, które pragną się tu osiedlić, przed możliwością ubiegania się o obywatelstwo muszą co najmniej 3 lata legalnie w Holandii pomieszkać jako "obcokrajowcy". Ponadto, osoby, które nie mają pozwolenia na stałe zamieszkanie, nie mają także prawa do łączenia rodzin. Także dla azylantów pogarszały się warunki pobytu w Holandii. Coraz więcej szukających azylu było odsyłanych do ojczystego kraju.

----------

Holendrzy od początku lat 90-tych coraz krytyczniej spoglądają na wielokulturowe społeczeństwo. Większego znaczenia nabiera nacisk na odpowiedzialność imigrantów. Od 1994 roku Holandia wprowadza nowe, neo-republikańskie pojęcie obywatelstwa, co oznacza, że od imigrantów oczekiwany jest przynajmniej minimalny udział w życiu holenderskiego społeczeństwa. Wyrazem tego jest właśnie obowiązkowy kurs integracyjny.

W latach 2003-06 Minister Imigracji i Integracji - Rita Verdonk z partii VVD, wprowadziła bardzo surową politykę powrotu szukających azylu do ojczystego kraju. Surowsze są także zasady polityki admisyjnej dla zwykłych imigrantów. Np. każdy, kto jest legalnym obywatelem Holandii i chce poślubić osobę zza granicy (nie tyczy się państw UE ofkoz) musi zarabiać przynajmniej 120% minimalnej stawki państwowej oraz musi poręczyć za tą osobę. Migranci muszą także zdać egzamin integracyjny w państwie pochodzenia, za który sami muszą zapłacić (przepis z dnia 15 marca 2006). Podniesiono ponadto granicę wiekową obu partnerów z 18 na 21 lat. "Zaskakująco" w latach urzędowania pani Verdonk więcej ludzi z Holandii wyemigrowało, niż do niej przyjechało.
W lutym roku 2007 powołano Nebahat Albayrak z PvdA na stanowisko sekretarza stanu do spraw sprawiedliwości. W ramach tego stanowiska znalazła się polityka imigracyjna. Albayrak wprowadziła mniej restrykcyjną politykę niż Verdonk, co ponownie zachęciło migrantów do osiedlania się w Holandii. Szczególnie zwiększyła się liczba tzw. "importowanych narzeczonych", która wzrosła w stosunku do poprzednich lat o 30%. Pojawiły się też nowe kraje, z których "importowano" partnerów/ki: Irak, Somalia czy Afganistan. W 2008 roku Minister ds Integracji Eberhard van der Laan wyraził swoje zaniepokojenie tym faktem, bowiem Holandia nie jest w stanie zintegrować tak dużej liczby imigrantów. 
Warto też na koniec nadmienić, że od roku 2001 coraz więcej Holendrów emigruje z kraju. Powody najczęściej wymieniane to: natłok ludzi, pogoda, ograniczona przestrzeń, brak bezpieczeństwa. 


Allochtoni w Holandii




27 lutego 2008 roku Holandia miała 16,404,282 obywateli. Według Centralnego Biura Statystycznego (Centraal Bureau voor de Statistiek) 3,216,255 ludzi nie ma pochodzenia holenderskiego, z czego 1,450,101 osób pochodzi z krajów Zachodu (Europa, Ameryka Północna, Oceania, Japonia czy Indonezja), a 1,766,154 osoby pochodzą z państw nie-zachodnich.

czwartek, 11 listopada 2010

Watykański helpdesk

Fokke i Sukke na dziś:

Fokke i Sukke dzwonią do watykańskiego biura pomocy:
...Jesteś ofiarą wykorzystania seksualnego, wciśnij 1...
...Jesteś sprawcą...
Źródło: www.foksuk.nl