środa, 2 października 2013

Rowerem do pracy

Witam ponownie! 
O rowerach co prawda pisałam już jakiś czas temu (całe dwa i pół roku temu, wstyd, wstyd! obiecuję się poprawić w częstotliwości zamieszczania tutaj postów! :) ), ale rower to w Holandii rzecz, o której nigdy dosyć. Poprzednim razem wyszczególniłam zalety używania tego cudownego wynalazku, pochwaliłam jak to miło, komfortowo i bezpiecznie jest jeździć w Holandii na rowerze itd., a dzisiaj opiszę moją standardową trasę do pracy i całą paletę niebezpieczeństw czyhających na każdym rogu. Ale od początku.
Do powstania dzisiejszego posta zainspirowała mnie moja nowa trasa rowerowa. Nowa z racji zmiany miejsca pracy, może nie tak drastycznej, bo pozostaję w Hadze, ale jednak zmieniły się dzielnice, przez które muszę przejechać, oraz wzrosła znacznie gęstość obecnych na ulicach ludzi. Dotychczas jeździłam w miarę bezpiecznymi drogami i większość mojej trasy biegła wyraźnie zaznaczonymi ścieżkami rowerowymi. Każdego ranka włączałam "autopilota" i pół godziny mijało zaskakująco szybko. Obecna trasa jest trochę bardziej skomplikowana, a pierwsze 10 minut jest idealnym budzikiem, o ile pierwsze trzy nie do końca wykonały swoją robotę (tak, mam 3 budziki, potem biorę prysznic i piję kawę: wszystko to nie działa). Podczas tych 10 minut bowiem wszystkie zmysły są maksymalnie wyostrzone, a serce wali jak szalone. Wszystko po to, aby uniknąć zderzenia ze spontanicznie zajeżdżającymi ścieżkę rowerową samochodami czy motocyklami, oraz ślepo włażącymi pod koła roweru człowiekami.
Może przybliżę po trosze taki poranek na rowerze. Pierwsza rzecz, którą robię co przebudzeniu, to sprawdzenie pogody i temperatury. Przeważnie poranki są tutaj suche, jednak zdarza się i tak, że albo przejdzie chmura deszczowa, albo burzowa. Wtedy czekam do momentu, aż buienradar stwierdzi, że przez kolejne pół godziny będzie sucho. Jeżeli chodzi natomiast o temperaturę, to ostatnio pożałowałam, że nie wzięłam rękawiczek. Od około tygodnia rękawiczki i szal biorę obowiązkowo. 


źródło: www.denhaag.nl

Po usadowieniu swoich czterech liter (które od codziennej dawki rowerowania się sporo zmniejszyły!) na wygodnym siodełku, jadę kawałek (podkreślam: kawałek) pod prąd aby dołączyć do rzeszy innych rowerzystów, którzy czekają na zielone światło. Jeżeli pogoda jest ładna, rowerzystów tych jest na prawdę od groma, wszyscy bowiem chcą opuścić cztery kąty i skorzystać z rzadko w Hadze widywanego słońca. No, prawie wszyscy, oprócz sąsiadki z dołu, której kapie w oczy z naszego prania. Ona zawsze jest w domu.

Stoimy zatem na światłach (niektórzy takiej cierpliwości nie mają i przejeżdżają "na styk" przed nadjeżdżającymi samochodami lub wjeżdżają pomiędzy już jadące samochody). W momencie zapalenia się zielonego wszyscy jak na komendę ruszają. Oczywiście przez chwilę chwiejąc się na swoich rowerach i/lub dziwnie wykręcając swoją kierownicę, dzięki czemu masz sporą szansę o kogoś zahaczyć. Po przejechaniu na drugą stronę ulicy masz trzy możliwości: albo skręcasz w lewo, albo jedziesz kawałek dalej i wtedy skręcasz w lewo, albo jedziesz prosto. Duża część ludzi jedzie prosto i/lub skręca później w lewo, ale zdarza się tak, że osoba po twojej prawej stronie w ostatnim momencie sobie przypomni, że przecież miała skręcić, i tylko dzięki refleksowi nie lądujesz na ziemi. 
Jeżeli wybrałeś trasę "kawałek dalej i w lewo", to masz dużą szansę na to, że znów będziesz stał na czerwonym świetle. Z tymi światłami jakichś większych problemów nie ma. Zdarza się jednak, że jakiś idiota w samochodzie przeoczy (celowo?) zmianę światła na czerwone i parę centymetrów przed twoim przednim kołem śmignie jeszcze samochód. Dlatego też obowiązuje tutaj zasada: patrz nadjeżdżającym w oczy; jeżeli ich nie widzisz, zatrzym się. Trasy prosto w kierunku "do pracy" nie testowałam i nie zamierzam.
Przejechaliśmy zatem przez drugie światła i jedziemy kawałkiem w miarę bezpiecznej ścieżki rowerowej. Na horyzoncie widzimy kolejne światła, na tych jednak się nie zatrzymujemy, musimy bowiem skręcić w prawo. I tutaj pojawia się trudność: jeżeli jest akurat zielone, to nikt nie blokuje skrętu i można sobie spokojnie w prawo jechać. Jeżeli jednak masz pecha i stoi grono rowerzystów na czerwonym, to musisz skorzystać z części dla pieszych. Jeżeli na chodniku nie stoi akurat pani z gromadką rozwrzeszczanych dzieci - masz szczęście. Jeżeli stoi, poczekaj aż przejdzie. Patrzenie w oczy nie ma sensu.
Kolejny kawałek trasy wiąże się z koniecznością posiadania oczu naokoło głowy, najlepiej jeszcze z możliwością zaglądania za róg budynku. Trasa ta przechodzi bowiem przez dzielnicę, w której mieszkają wszyscy oprócz Holendrów, i w której panują prawa wszystkie, tylko nie holenderskie. Tak więc zajeżdżanie drogi, włażenie pod koła, gwałtowne wyjeżdżanie z ulicy podporządkowanej, otwieranie drzwi samochodu tuż przed tobą itd. są na porządku dziennym. Aha, i jeszcze jedno, co niestety obserwuję coraz częściej i wszędzie: brak nawyku sygnalizowania zamierzonych ruchów. Jeżeli widzisz, że osoba przed tobą lub obok ciebie jadąca zaczyna nerwowo się rozglądać, zwolnij. Oznacza to, że skręci w najmniej przez ciebie oczekiwanym momencie. Do tych dżunglowych warunków dochodzi jeszcze nagły zanik ścieżki rowerowej, co kierowcom samochodów dodaje pewności siebie i lubią od czasu do czasu spontanicznie przed tobą zaparkować. A co.
Wyjechaliśmy z nieholenderskich dzielnic i wjeżdżamy do centrum, pomiędzy Holendrów spieszących do pracy. Wielu z nich po drodze do pracy podrzuca dzieci do żłobków, przedszkoli lub szkół, więc w zależności od ilości i wieku dzieci ich rower wygląda tak, tak lub tak, i blokuje całą szerokość ścieżki rowerowej. 
Jako, że nie chcę przez samo centrum jechać i przeciskać się przez tłum robiących zakupy ludzi, wybieram drogę przez tak zwany Zuidwal (brak ścieżki rowerowej) i "wjeżdżam" na dzień dobry w grupkę rodziców odprowadzających dzieci do szkoły. Po wykonaniu slalomu jadę dalej, uważając przy tym na skrzyżowaniach na nadjeżdżające samochody lub rowerzystów. Zasada "patrz w oczy" tutaj jak najbardziej zobowiązuje, zasada prawej ręki nie zawsze. Na wysokości China Town skręcam w prawo, potem w lewo i jadę prosto aż do wiaduktu. Po drodze, żeby nie było tak pięknie i łatwo, zostaję ochlapana wodą przez pracowników myjących okna oraz obsypana piaskiem i brudem wydmuchanym razem z liśćmi za pomocą bardzo często używanej w Holandii dmuchawy. 
Wiadukt na szczęście za wysoki nie jest, więc wjechać pod górę jest w miarę łatwo. Chyba, że jedziesz pod wiatr ;) Jednak, albo mam pecha i akurat przejeżdżam tam nieco po przyjeździe pociągu na stację główną, albo te pociągi tak często na tą stację wjeżdżają, w każdym bądź razie na górze jest zawsze pełno ludzi wychodzących z peronów pod wiaduktem. Ludzie ci często przesiadają się z pociągu (poniżej) na autobus (po mojej lewej), co wiąże się z gwałtownym przebiegnięciem przed moim rowerem na drugą stronę ulicy. Zasada: uważaj na nerwowe ruchy. 
Udało się, przejechaliśmy przez górę i zaczyna się mimowolny zjazd w dół. Na końcu wiaduktu najlepiej podnieść cztery litery z siodełka, bowiem ktoś niedokładnie obliczył różnicę pomiędzy wysokością nawierzchni wiaduktu a nawierzchnią dalszej drogi i powstał ok. 4 cm "uskok". Jeżeli się nie wywaliłeś na uskoku, możesz zwolnić i zatrzymać się na czerwonym świetle. Zielone? Nie ciesz się za długo, bo po paru metrach znów masz czerwone. Jedziemy dalej, musimy skręcić w prawo. Lub poczekać aż kolejka przed nami zmaleje, żeby mieć możliwość skrętu w prawo. Następnie mijamy budowę nowego biurowca, która pochłonęła część ścieżki rowerowej, przez co musimy zjechać na prawy pas ruchu samochodów. Prawy pas został teoretycznie specjalnie udostępniony dla rowerzystów, w praktyce jednak często można tam spotkać zaparkowaną ciężarówkę... Oczywiście blokującą cały prawy pas. 
Po zatrzymaniu się jeszcze trzy razy na czerwonym świetle i ominięciu grupy osób jadących pod prąd, w końcu na horyzoncie rysuje się budynek pracodawcy. Jeszcze parę metrów i będzie można zostawić rower na strzeżonym parkingu (wjazd do tego parkingu to osobna historia), przejść przez bramki, wjechać ruchomymi schodami na drugie piętro i rozsiąść się w krześle. Odsapnąć, odpocząć i powoli przygotowywać się na drogę powrotną... ;)

niedziela, 21 kwietnia 2013

Będzie król!

Witam Was ponownie!
Przez długi czas nie pojawiła się z mojej strony żadna notka. To nie dlatego, że w Holandii nic ciekawego się nie wydarzyło, ale dlatego, że dostępny wolny czas znacznie mi się skurczył. Zbliża się jednak bardzo ważny dla Holendrów dzień, z okazji którego postanowiłam odłożyć parę zajęć na później i przysiąść do bloga, aby opisać co się wkrótce wydarzy. Oraz co się już dzieje w ramach przygotowań.

W południe 28 stycznia bierzącego roku, na trzy dni przed urodzinami królowej Beatrycze, Holandię obiegła informacja, że o godzinie 19:00 królowa przemówi do swoich poddanych. Media zaczęły spekulować o abdykacji, jednak "poddani" byli do tej idei nastawieni sceptycznie. Królowa jest przecież jeszcze w kwiecie wieku, szczególnie jeśli spojrzy się na jej brytyjską koleżankę po fachu. O godzinie 19:00 spekulacje się potwierdziły: Beatrycze ogłosiła, że w Dniu Królowej (30 kwietnia), nastąpi jej abdykacja na rzecz najstarszego syna Wilhelma Aleksandra. Po 123 latach Holandia znów będzie miała króla.

Beatrycze podyktowała wybór daty dwoma wydarzeniami: w 2013 roku królowa obchodzi(ła) swoje 75 urodziny, a Królestwo Niderlandów będzie świętować 200 lat istnienia. W tym roku imprez w Holandii będzie zatem co niemiara. W swoim pożegnalnym przemówieniu ogłosiła, że przyszedł czas na to, by nowe pokolenie zajęło jej miejsce.

Przyjrzyjmy się zatem nowemu pokoleniu:


Willem-Alexander Claus George Ferdinand Amsberg, książę Oranii, książę holenderski, urodzony 27 kwietnia 1967 roku w Utrechcie. Dnia 27 kwietnia, od przyszłego roku, będzie obchodzony "Dzień Króla".
Jego oficjalne imię, nadane mu przez rodziców, to Alexander. Jednak według holenderskiej tradycji pierwszy męski następca przyjmuje imię "Willem". Imię Alexander nie ma tutaj żadnego historycznego znaczenia, po prostu się rodzicom podobało.
Książę Willem studiował historię na Uniwersytecie w Leiden, gdzie wcześniej studiowały jego matka oraz babka. Studenckie życie tak mu się spodobało, że przyjął mu się funkcjonujący do dziś przydomek "Prins Pils" ("pils" to po prostu pilzner). Willem studia zakończył obroną pracy dyplomowej na temat reakcji Holandii na decyzję Francji o przyjęciu "statusu szczególnego" w ramach NATO i wycofaniu się ze struktur militarnych. Praca ta nie została niestety przez uniwersytet opublikowana.
Świeży doktor rozpoczął następnie przygotowania do "bycia królem". Willem ukończył kilka kursów, między innymi na licencję pilota, oraz odbył służbę wojskową w Królewskiej Holenderskiej Marynarce Wojennej. Jednocześnie zaczął się udzielać publicznie, by zyskać sympatię swoich przyszłych poddanych. Na oficjalnych uroczystościach wypełniał funkcje reprezentacyjne oraz zdobywał wiedzę podczas wizyt w gminach, prowincjach oraz instytucjach społecznych. Po stażu w siłach powietrznych książę zajął się sądownictwem, samorządem terytorialnym oraz biznesem. Dodatkowo wyspecjalizował się w zarządzaniu gospodarką wodną, dzięki czemu został powołany w skład Światowej Komisji Wody XXI Wieku.
30 marca 2001 roku ogłoszone zostały zaręczyny księcia Willema z Argentynką Maximą Zorreguieta. Według holenderskiej tradycji, aby ślub członka Rodziny Królewskiej, który w rodzinie króleskiej chce pozostać, mógł się odbyć, musi on/a uzyskać zgodę Parlamentu*(art. 28 Grondwet). W przypadku ślubu z Maximą zgoda ta stanęła pod znakiem zapytania, bowiem jej ojciec był cywilnym pracownikiem reżimu wojskowego prezydenta Jorge Videli. Po uzyskaniu zapewnienia, że ojciec Maximy nie będzie uczestniczył w ślubie oraz innych uroczystościach, Parlament wydał zgodę. Ślub odbył się dnia 2 lutego 2002 roku w Amsterdamie. Willem i Maxima mają trzy córki. Najstarsza z nich, Catharina-Amalia, jest następczynią tronu.



Koronacja
Cała Holandia już od dobrego miesiąca zbiera pomarańczowe gadżety i ubrania na tegoroczny specjalny "Dzień Królowej". W tym roku królowa nie odwiedzi jednak żadnego miasta, a wszystkie uroczystości skoncentrują się w Amsterdamie. Tam też, w Nieuwe Kerk, Willem zostanie ukoronowany na króla, Maxima zostanie królową Holandii. Co i jak, o tym napiszę po fakcie, teraz natomiast przytoczę najbardziej "trendy" temat ostatnich dni, jakim jest królewska pieśń.

Melodia do pieśni królewskiej skomponowana została przez szanującego siebie kompozytora nazwiskiem Ewbank. John Ewbank pierwszy raz podzielił się kawałkiem swojego utworu w dniu 12 marca br. w programie "De Wereld Draait Door". Podczas prezentacji wielu słuchaczy zadało sobie pytanie "Czy ja tej melodii gdzieś przypadkiem już nie słyszałem?", po czym w mediach społecznych pojawiła się lista z pięcioma utworami (m.in. utwór 10,000 Reasons Matta Redmana), do których pieśń królewska jest podobna. Ewbank skonfrontowany z podejrzeniem o plagiat zaprzeczył, aby na kimkolwiek się bazował, co więcej, oświadczył, że melodia ta od pięciu lat leżała w jego szufladzie i czekała na właściwy moment. Protesty z różnych stron Holandii na jego szczęście po jakimś czasie ucichły. Do momentu publikacji tekstu pięknej, wzniosłej i wzruszającej piosenki królewskiej.

Utwór, który ma być zaśpiewany w dniu koronacji, został opublikowany dnia 18 kwietnia. Pierwsza reakcja po przesłuchaniu to niedowierzanie. Następnie śmiech, po którym pada retoryczne pytanie "no chyba sobie żartują?". Zresztą sami sprawdźcie: Het koningsliedNa szczęście Holendrzy zareagowali szybko i sprawnie, i pozakładali strony oraz fora pod tytułem "przepraszam za pieśń królewską", a w różnorodnych programach radiowo-telewizyjnych skrytykowano każde słowo jej tekstu ("W samym trzecim wersie naliczyłem osiem błędów"). Po takiej ostrej fali krytyki i śmiechu, Ewbank wczoraj późnym wieczorem ogłosił fejsbuku, iż utwór swój wycofuje... Holandia głęboko odetchnęła z ulgą i czeka na to, co ciekawego się w najbliższych dniach jeszcze wydarzy :-)

UPDATE 22.04: Wycofanie pieśni królewskiej zostało odwołane... Jak ktoś się zdecyduje na obejrzenie relacji z uroczystości niech pamięta, że ostrzegałam ;-)

----------------------

*Zgody Parlamentu nie otrzymał drugi z synów Beatrycze, książę Johan Friso, który tym samym stracił prawo do dziedziczenia tronu.